czwartek, 6 sierpnia 2020

Północna Droga Jakubowa - Dzień 03_CHORZELE - KOLNO_92 km (2162)

Trasa: Chorzele - Budki - Pruskołeka - Myszyniec - Podłosiacze - Kolno

Pobudka 5:30. Wczorajsze pranie (skarpetki, buff, gatki) wyschło dzięki wieczornemu suszeniu przy pomocy ręcznika szybkoschnącego.
- To jest dobry patent.


To jest ręcznik typu wampir. Gdyby go zostawić na odkrytym ciele przez czas dłuższy to domyślam się, że nawet - nie tylko wilgoć zbierze - ale i krew wypije :-)
- Wspaniały to wynalazek jest.

Nie uprana wczoraj koszulka - nie wiadomo dlaczego - woniała znakomicie. Zakładam nową.  Wczorajsze podgrzewanie zupy (płynny gotowiec z Biedry) na kocherze ośmieliło mnie do tego żeby po zaopatrzeniu się w jajka ugotować je i tym sposobem uzdatnić je do transportu.

Po zjedzeniu owsianki i zrobieniu notatek za wczoraj poszedłem na zakupy. Się udały, chociaż zapomniałem kupić maszynki do golenia i jabłek. O owoce i warzywa w menu trzeba dbać!

Uwaga! Muesli domowego wyrobu to znakomity wynalazek. Mieszanka płatków owsianych, orzechów, rodzynek i co tam jeszcze wpadło w ręce (plus mleko w proszku!) to cudowne remedium na poranne drewniane gardło. Mieszanka zajmuje nieco miejsca w sakwie, ale łyka się samo, jest smaczna a poza tym to istna bomba kaloryczna!

Zauważyłem że coś niedobrego dzieje się z głównym telefonem a zapasowy nie ma internetu. Ten pierwszy odpala się niechętnie i z dużym ociąganiem. Wygląda na to że przeładowanie (wejdź i wyjdź!) zadziałało. Telefon śmiga i ładowanie pokazuje prawie pełne a przedtem zatrzymało się na 61 i dalej było ani w ząb.
- Tak więc jest okej i wygląda na to, że dalej będzie jeszcze bardziej dobrze. Znaczy się dobrzej będzie!

Zaplanuję jeszcze trasę i ruszam w drogę. Refleksja ogólna: zarówno początek dnia jak i jego koniec idą mi zbyt ślamazarnie. Okazuje się, że mam jeszcze wiele rzeczy nieprzemyślanych. Mimo wszystko jestem dobrej myśli, bo to przecież praktyka czyni mistrzów. No to popraktykuję, bo jeszcze sporo drogi przede mną!







Kontynuując wczorajsze myśli: zauważam spore braki w planowaniu trasy, szczególnie w takim terenie jak ten. A wujek Google wcale mi nie pomagał wskazując dziwne kierunki. Prawdopodobnie nie nadąża za rozwojem sieci drogowej.

Dodatkowo na tej samej ulicy dwóch ludzi pokazywało mi różne kierunki. W rezultacie wybrałem trasę poleconą przez człowieka który określał siebie jako zawodowy kierowca. Według mnie nie miał kompetencji do tego aby udzielać porad rowerzyście. Zgodnie z jego wskazówkami pojechałem niby na skróty a jednak 7 km dalej, z tego dwa (może nawet trzy km?) grubymi żwirami. Po przejechaniu w pagórkowatym terenie zjawisko zaspa szutrowa od dzisiaj weszło do mojego zasobu słów.

Potem po drodze też były jeszcze jakieś zmyły, ale jakoś dotarłem do Myszyńca. Może kiedyś wbiję sobie do głowy, że MYSZYNIEC to jest stolica Kurpiów? Piękna tablica powitalna i pożegnalna były właśnie w gwarze kurpiowskiej.

Myszyniec zasługuje na najwyższą uwagę już chociażby z tego względu że ma dwie ogromne budowle. Pierwsza to ochotnicza straż pożarna a druga to bazylika, imponujący dwuwieżowy kościół. Niestety, nie mogłem go odwiedzając należycie się skupić, bo rower nie byłby pod stałą opieką. A swojego przyjaciela nie można spuścić z oka nawet na moment!











Warto wspomnieć, że tego dnia wyjechałem z kwatery dosyć późno. Wszystko szło z oporami. W pewnym momencie dostałem się na drogę gdzie tiry jechały bardzo szybko i blisko.

Podczas przejazdu takiego potwora (gdzieś między Wanacją a Pupkowizną) pęd wiatru urwał mi flagę razem z górną część masztu. Zauważyłem to dopiero po godzinie, ale już nie miałem sił aby wrócić.


A potem było jeszcze gorzej: niebo runęło na mnie ścianą deszczu. Wcześniej dowiedziawszy się, że gdzieś w pobliżu jest agroturystyka zboczyłem przeczekując deszcz najpierw pod krzakami, a potem na schodach pewnej posesji pod nieobecność gospodarzy. O tym, że to był dobry pomysł na schronienie przekonałem się kiedy zaczęły walić pioruny. Blisko!

Początkowo próba wydostania się z tej posesji gdzie znalazłem schronienie była nieudana. Szeroki wjazd był zalany i jeszcze ciągle zalewany napierającą wodą. Nic tylko zakasać nogawki i wpław się przyprawiać. Na szczęście poprosiłem kogo trzeba i znalazło się wyjście awaryjne z tego sporego bajora. Powyżej zalewanego wjazdu dało się wydostać przez wcześniej nie dojrzaną furtkę z boku całej działki.

Kiedy dotarłem do polecanej - a jedynej w okolicy agroturystyki - chytra baba (wietrząc, że nie mam wyboru) zaśpiewała, że chce 50 zł (za pokój bez pościeli i ręczników!) wiedząc, że nie mam wyboru i stąd węsząc okazję do łatwego zarobku... .

Podziękowałem uprzejmie, mimo iż w chwilę po mojej odmowie była skłonna do daleko idących obniżek. Pognałem do Kolna, bo deszcz znowu zaczynał się nasilać i nasilać!

W "Karczmie" miejsca noclegowego było dolegliwie brak.  Za to na plebani w Kolnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko okazało się tak jak należy. Ksiądz proboszcz okazał się człowiekiem nad wyraz życzliwym dla rowerowego pielgrzyma!

Dodatkowo okazało się, że sam też jest rowerzystą i to z takimi osiągnięciami przy których oko mi zbielało! Ileś razy zagranicą, długie trasy po Polsce, prowadzenie sporych grup pielgrzymów rowerowych... .
- Do tego posiadał (wymarzony przez mnie!) p r a w d z i w y rower trekkingowy.

Zrobiło to na mnie wrażenie chociaż nie byłem w stanie wyrazić podziwu. Wydarzenia dnia przytłumiły moją wrażliwość. Po zakwaterowaniu się, przebranie, szybkie obmycie twarzy/ rąk i na mszę. Na 19:00 ledwo zdążyłem.
- A potem już tylko szybkie rozmowy telefoniczne tak z Piotrem jak i Rodziną.

Prawdziwie wyczerpujący dzień został pomyślnie zakończony.


Brak komentarzy:

Podziel się