wtorek, 31 maja 2022

Podsumowanie I ETAPU: (2256)

TRASA / NOCLEGI: Toruń - Strzelno - Kiszkowo - Poznań - Osieczna -  Jakubów - Bolesławiec - Lubań + Lubań - Pieńsk - Łęknica - Toruń (= 602 km)

Opis poszczególnych dni znajduje się TUTAJ.

W N I O S K I :
1. Wskutek braku znajomości standardowych długości przejazdów zaplanowano zbyt duże (przesadnie optymistyczne) odległości dzienne (na 70 / 80 km!) nie licząc się z ograniczeniami wiekowymi. Na długich trasach planowana odległość dzienna w moim przypadku winna oscylować w okolicach 55 km/dzień. Realne odległości i tak zwykle są większe.

Śledząc grupy rowerowe dzienne przejazdy kilometrowe poniżej 70 kilometrów uznawałem za dyshonor i lenistwo :-). A prawda jest taka, że wcześniej wspomniane 55 km to jest dla starszego pana na takich dystansach odległość optymalna. Nie tylko zresztą dla niego. Pielgrzymki rowerowe dalekobieżne organizowane przez profesjonalistów projektowane są z uwzględnieniem takich właśnie dziennych przejazdów.
- Teraz to wiem.

2. Brak wytrenowania. Tutaj bije się we własne piersi aż dudni. Wyjeżdżałem z przeświadczeniem, że kondycję na tak długiej trasie zdobywa się w trakcie jej przemierzania. Założenie słuszne, ale przy
 s t o p n i o w y m dociążaniu organizmu. A nie tak hurra optymistycznie od samego początku. (Co, ja nie dam rady?! Dam radę, dam!) Sprawiedliwie trzeba przyznać: nie potrenowałem sobie przed wyjazdem :-) Myślę, że jak nie rowerem to trzeba było dociążyć organizm na pływalni, aby zrekompensować braki kondycyjne.
- To się uwzględni na następnym etapie!

3. Zdrowie musi być! A jak to było? Wyjechałem na kaszlu. Znaczy się przeziębienie miałem, takie małe, malusieńkie. No kaszlałem sobie nieco trochę. …ale przecież nie mogłem już czekać! Droga wołała. Droga mnie uleczy: tak myślałem. I początkowo tak było. Pod koniec jednak niezdrowie wróciło z taką siłą, że… wiadomo co. A więc: jaki wniosek?

Aby fizycznie sprostać takiemu zadaniu jak Droga trzeba (po prostu trzeba!) zdrowym być! Tak, tak - wiem, że to truizm, ale jednak w tamtym wypadku nadmierny (jak się okazało) optymizm wygrał ze realem.

4. Liczne (aż nadto!) przypadki mylenia drogi wynikały z:
- braku praktycznego doświadczenia w planowaniu i wykorzystaniu wytyczonych tras. Rozpoznawanie na elektronicznych mapach tras dla pieszych, zmotoryzowanych czy rowerzystów i ocena ich przydatności na danym etapie to nie jest coś co można “siłą swego umysłu” pokonać: Żadne główkowanie tu nie pomoże, frycowe na drodze trzeba było zapłacić!
- słabej znajomości programów prowadzących (Google Maps, Maps.me czy Mapy.cz). No niby to proste programy są, ale… .
- Tak, tak! Diabełek tkwi w szczegółach.
- nadmiernej ufności lokalsom bez uwzględniania ich braku rowerowego doświadczenia. Oj, dawałem się nabierać na te “bajania i życzliwe wskazówki”! Warto zwrócić uwagę, że ludzie w dobrzej wierze chcąc się wykazać znajomością tematu często wprowadzali w takie maliny, że… . Przy korzystaniu z niektórych porad trzeba wykazywać się naukową czujnością sprawdzając daną informację pod kątem “czy prawdą jest jakoby”. Zmęczenie sprzyja łatwowierności i często słyszymy, tylko to co sami chcielibyśmy usłyszeć.

5. Jechałem w niedzielę co oznaczało:
- brak uszanowania dla tego specjalnego dnia. To był błąd do którego, aż trudno się przyznać. Po tym drogowym doświadczeniu wbiłem sobie do głowy jako pewnik (przecież już bardzo dawno ustalony!), że: PAMIĘTAJ ABYŚ DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIŁ. To jest dzień na przemyślenia, uspokojenie myśli, uporządkowanie “swojego świata tu i teraz”. Czas na ogólną refleksję, prośby i podziękowania.
- brak należnego odpoczynku. To jest ta “magia kilometrów”. No, bo przecież w niedzielę na drodze jest mniej aut i jedzie się bezpieczniej. No,  bo przecież muszę teraz zaraz i natychmiast przejechać jak najwięcej kilometrów tych… .
- Praktyka pokazała, że nie muszę.

Jak widać entuzjazm dla podjętej decyzji o przemierzeniu Drogi przysłonił realne możliwości. Nigdy nie zapomnę tego uczucia zawodu jaki odczuwałem przed tymi wszystkimi którzy mi zaufali! Dopiero realne spojrzenie na całą pielgrzymkę przywróciło mi równowagę. Skoro nie mogę przejechać całej Drogi za jednym razem to dzielę ją na etapy. Tak więc teraz nic się nie stało (Polacy! Nic się nie stało!) mam dopiero (i aż!) PIERWSZY ETAP za sobą.
- Będą następne.
BĘDĄ!

piątek, 20 maja 2022

Dzień 11: Łęknica - Żary (Wrocław - Bydgoszcz - Toruń) : 11 km (2255)

Ze spania nic nie wyszło i o 4 rano zdecydowałem, że wracam pociągiem lub autobusem.

Rano więc po kolejnej nieprzespanej nocy życzliwe pożegnanie przez księdza i ruszam w kierunku Żar. Przed wyjazdem z miasta przy drodze stoi autobus szkolny. Kierowca zaprasza do środka i pomaga wciągnąć do środka rower z bagażami. Komfortowo dojeżdżam na 10 km przed Żarami.


Kierowcy przekazuję baloniki dla przedszkolaków których po drodze zabieraliśmy. Zajeżdżam na stację Żary a tam 40 minut do odjazdu  pociągu do Wrocławia. Jeszcze tylko info, że we Wrocławiu będę miał kilkanaście minut na przesiadkę i o 16:16 mam szansę być w Bydgoszczy.

Tam (tak wówczas postanowiono) w zależności od kondycji albo ruszam z kopyta na własnych kołach - co się okazało mrzonką! - albo zabieram się pociągiem do miasteczka Toruń.

Przed wejściem do pociągu w Żarach przejechałem całe 13,32 km. Miałem szczęście z tym autobusem który mnie podrzucił. Na dworcu wiało konkretnie tak, że na czas śniadania musiałem schować się do budynku dworca.

Dojazd do Bydgoszczy a potem do Torunia minął jak we mgle. Będąc na miejscu pojechałem się przywitać: wiadomo z Kim i wiadomo Gdzie.






czwartek, 19 maja 2022

Dzień 10: Pieńsk - Łęknica: 50 km (2254)

Nocleg na plebani przebiegł jak to opisano wczoraj mimo piguły na sen. Pobudkę o godz.. 5:30 zrobiono planowo, na siłę wybijając się z letargu. Jadąc wzdłuż linii granicznej nie miałem wątpliwości: pilnowana jest znakomicie!

Próbowałem z pamięci odtworzyć coś więcej z tego dnia ale się nie dało: nie pamiętam.


Wiem tylko, że dotarłem do Łęknicy ambitnie realizując plan aby jechać z azymutem na Frankfurt.

środa, 18 maja 2022

Dzień 09: Lubań - Pieńsk: 63 km (2253)

Po wczorajszym załamaniu decyzja: Wielka Droga zostaje podzielona na części. Teraz już tylko muszę dojechać do Gorlitz aby pierwszy etap Wielkiej Drogi został godnie zakończony. Po głowie więc już chodził mi bardziej realny plan aby całą Drogę Jakubową podzielić krajami na części. Polska już za mną. Po odpoczynku (jeszcze tego roku) przejadę Niemcy, a Francję i Hiszpanię przejadę w następnym roku. 

Plan na dzisiaj to przez Henryków do Zgorzelca / Goerlitz. Następne dni to wesoło pojadę sobie ścieżkami rowerowymi na północ w kierunku Mużakowa. Tak sobie roiłem planując aby jak i poprzednim razem dojechać (teraz już wolno i krótszymi odcinkami!) do Frankfurtu nad Odrą. A potem to już wiadomo, że nad Poznaniem prosto do Torunia... .

I wtedy ZDARZYŁ SIĘ CUD! Jakoś tak na sennej wiejskiej drodze kątem oka zauważyłem, że ktoś mnie dogania. Normalnie to bym pocisnął aby się nie dać wyścignąć, ale nie tym razem. Zrobiłem kółko na drodze i stanąłem oko w oko z nieznośnie młodym człowiekiem, dokładnie lat 22. 

- Skąd jedziesz i dokąd zmierzasz? Jestem Jakub i jadę do Santiago de Compostela. ZATKAŁO MNIE. Po chwili trybiki zaczęły działać w mojej głowie. Acha! To ON jest Jakub, który jedzie samotnie Drogą św. Jakuba do Santiago de Compostela. (...)

Z wrażenia zrobiła nam się symboliczna przerwa w podróży. Przy najstarszym drzewie w Polsce poznaliśmy się nieco bliżej.  

On jest Jakub. Z osobistych powodów dwa tygodnie temu postanowił, że pojedzie na rowerze do grobu swojego patrona. Wrzucił więc parę rzeczy do sakw, coś tam (oprócz wody) do camelbaka a resztę do wora i... wyruszył. 

I wtedy zauważyłem, że w tym jego przygotowaniu do pielgrzymowania są małe luki.  

Bliższe zaznajomienie go z Paszportem Pielgrzyma uświadomiło mu, że to nie jest tylko zbieranie pieczątek dla nich samych. Objawiłem mu, że bez kredencjału on jako pielgrzym nie jest ważny. Pieczątki z miejsc przejazdu czy noclegu są przecież twardym dowodem na to, że faktycznie gdzieś był dając mu prawo do korzystania ze schronisk dla pielgrzymów. A one cenami przyjemne są co w zagranicznych miejscach ma swoją niższą cenę.
- Pusty (nadmiarowy teraz dla mnie Paszport) został wręczony bez zbędnych ceregieli.

Chyba był nie do końca był przekonany co do obranej przez siebie marszruty, bo bez większych oporów przyjął także (teraz mi już niepotrzebną) rozpiskę na całą drogę. Późniejsza praktyka pokazała, że skorzystał częściowo, ale ogólnie i tak pojechał po swojemu :-)

Sypnąłem jeszcze moją wiedzunią na temat Wielkiej Drogi i zawiązało się porozumienie. Jakub słuchał uważnie, chłonął intensywnie i kiedy już ruszyliśmy w drogę rzucił od niechcenia:

My to moglibyśmy razem jechać! Świetnie się dogadujemy tyle, że jest za duża dysproporcja w koniecznych do przejechania kilometrach dziennych... . Muszę zdążyć na samolot.

Ze smutkiem potwierdziłem ten stan faktyczny a on (tuż po zrobieniu mu zdjęcia w Łagowie) popędził aby zrobić konieczne zakupy.

Przed Zgorzelcem pokazało się wielkie centrum handlowe gdzie ponownie się spotkaliśmy. Solidne obiady poprawiły nam humory, jeszcze tylko była rozwlekła procedura wysyłania nadmiarowych bagaży Jakuba i hajda do catedrale w Gorlitz.

Jakub prowadził posługując się nieznanym mi cudem techniki, czyli offlajnową  aplikacją MAPS.ME. Jak mi objaśnił, aplikacja oparta na OSM (Open Street Maps) po wgraniu właściwych obszarów nie pożera prądu a prowadzi znakomicie. I to się potwierdziło i u mnie i to  mi działa do dziś. Prądożerne Mapy Google owszem przydatne są, ale raczej przy szukania alternatywnych dróg, szukaniu noclegów czy sklepów, ale do prowadzenia po szlaku Maps.me okazało się być bezkonkurencyjne!

 
Wreszcie - prowadzeni przez Jakuba - dotarliśmy do katedry po niemieckiej stronie, gdzie żona pastora (?) postawiła w naszych kredencjałach pieczątki. 

A potem już była tylko wymiana numerów telefonów,  krótkie, serdeczne pożegnanie, wspólna sweet focia i... każdy pomknął w swoją stronę. 

Po przejechaniu na niemiecką stronę jechało mi się w miarę dobrze, bez większych stresów z tym, że 2 razy na trasie nadłożyłem kilometrów co na pewno będzie widać na wyrysie. No i nawigacja szwankowała co też jest zauważalne.

Nocleg znalazłem w Pieńsku dzięki życzliwości ojca Daniela z zakonu O.O. Franciszkanów. Padłem jak tylko zdążyłem się oprać i wziąć prysznic. Potem był ser ze sklepu na kształt Biedronki. Msza i znowu trochę odpoczynku.

Dobrze wspominam późną (22:00-24:00) zjedzoną w towarzystwie dwóch księży kolację. 

Miejsce spaniowe okazało się być przestronne, chociaż nieco chłodne. Stąd  spałem w długiej odzieży więc było ... luksusowo! Obym tylko zawsze miał takie noclegi. 

wtorek, 17 maja 2022

Dzień 08: Lubań: 2,5 km (2252)


W nocy słabo spałem. Po obudzeniu się o 1:30 już do samego rana nie zmrużyłem oka, niemniej jednak zgodnie z planem rozpocząłem dzień. Poranną owsiankową paszę rozcieńczyłem zimną wodą, bo nie umiałem włączyć palnika na kuchence. Niemniej jednak wchłonąłem ją chociaż z z umiarkowanym entuzjazmem. 

O 6:30 p.Rafał rozpoczął staranny przegląd roweru. Moje przypuszczenia co do jego profesjonalizmu potwierdziły się w całej rozciągłości. Okazało się że jest prawdziwym pasjonatem rowerów, sam ma ich 3 i to na kevlarowych ramach. Natomiast sposób w jaki serwisował mojego "Motyla" zostawił na mnie niezatarte wrażenie. 

Najpierw długo patrzył na dwukołowca, potem obchodził go w koło i przyglądał mu się uważnie. Następnie kolejno a starannie dotykał każdy element, węzeł, część... . W końcu po rozłożeniu narzędzi sprawnie i w mig wyregulował i poustawiał wszystko co trzeba! Także poczyścił i nasmarował, tu napiął a tam popuścił i... już! Zrobione.
- Mam wrażenie, że z taką czułością do swojej pracy podchodzić musi wirtuoz strojący swój fortepian! 

W ten sposób przygotowany wyruszyłem w Drogę. Z pochmurnego nieba nagle spadł deszcz. Kłopotu z tym żadnego nie było, bo akurat odwiedzałem kościół św. Jakuba w Lubaniu ciesząc się z otrzymanej pieczątki do Paszportu Pielgrzyma.

Nagle tuż przed wyjazdem z Lubania ZROBIŁEM SIĘ STARY! Zrobiłem się ZA STARY aby dalej jechać! MOC SIĘ ODŁĄCZYŁA. Było absolutną niemożliwością żebym ujechał nawet 100 metrów. W pełnym deszczu schowany pod jakimś balkonem usiłowałem znaleźć wyjście z beznadziejnej  sytuacji, nic nie rozumiejąc z tego co się stało. Potem jeszcze jakiś krótki czas snułem się po przedmieściach Lubania nie mogąc podjąć decyzji. A deszcz padał, padał i padał.
- Jakimś tam tytanicznym wysiłkiem znaleziony pensjonat dał mi schronienie. Tam ostatkiem sił było tylko przebrać się w suche i spać, spać i spać!

Po jakimś czasie obudziłem się mając tylko tyle energii aby pójść na obiad. Przy okazji odwiedziłem Biedrę i bankomat. Rozmowa z domem nieco pomogła, chociaż nadal nie mogłem poradzić sobie z tym, że zawiodłem. I nadal radzę sobie z tym słabo. Tak wielu ludzi mi zaufało, tak wielu wierzyło we mnie a ja nagle zrobiłem się za stary, za słaby, za mało wytrwały na samotne dotarcie do Santiago… .

O tym jaki to był dzień świadczy także zrzut ekranu z Google Maps, bo zapomniałem przy wyjeździe włączyć Locus'a. 



poniedziałek, 16 maja 2022

Dzień 07: Bolesławiec: - Lubań: 27 km (2251)

Pobudka była długa i bolesna :-) Wczorajsze kilometry po leśnych piaskach - jak i sam dystans - zrobiły swoje. Czułem się obolały ze wszystkich stron, tak jakby ktoś mnie porządnie obił. Po wchłonięciu nieśmiertelnej owsianki (cóż za cudowne wzmocnienie wynędzniałej, ludzkiej powłoki!), niechętnie obładowałem rower i ruszyłem grzechocząc kościamy

Po jakiejś godzinie jazdy odezwała się Marta z Lubania - tego do którego nigdy nie miałem dotrzeć. Zapytała - w domyśle podtrzymując zaproszenie - gdzie jestem i gdzie będę spał. Moja odpowiedź brzmiała: mimo, że Lubań leży dość blisko, bo zaledwie 30 km od Bolesławca - to chętnie bym skorzystał z zaproszenia. 

Mając perspektywę solidnego wypoczynku napędzany zaledwie siłą woli powlokłem się do Lubania. A jazda doń była po prostu ciężka z uwagi na żar lejący się z nieba i - co najważniejsze - górki, górki i jeszcze raz górki. Na szczęście były tylko same asfalty.

Skuszony perspektywą porządnego odpoczynku oraz prania niezbędnego po wczorajszym kotłowaniu się na sypkich drogach miałem jeszcze dodatkowy powód aby tam się pojawić. Tak sobie objaśniłem, że usprawiedliwieniem tych 30 marnych kilometrów były spodziewane możliwości Rafała. Przed skokiem na terra incognita jakim są dla mnie Niemcy taki fachowy przegląd roweru to było coś nieocenionego.

Popołudnie i wieczór na rozmowach i posiłkach zleciały tak szybko, że ich nawet nie zauważyłem. Ocknąłem się późnym wieczorem gdy nadszedł czas na odpoczynek.



niedziela, 15 maja 2022

Dzień 06: Jakubów - Bolesławiec: 69 km (2250)

Spałem w stoperach tłumiących wszelkie szmery raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.

Czegoś rozleniwiony skusiłem się serdecznie zaproszony na śniadanie. A to - dzięki p. Bożenie - smakowało pysznie w spokojnej i pełnej relaksu atmosferze. Przy tejże okazji p.Bożena opowiedziała wspaniałą historyjkę pokazując kapsułę czasu / butelkę znalezioną podczas remontu zabudowań starej winiarni. Otóż znajdował się w niej m. innymi tekst w którym dawny właściciel winnicy informował swoich klientów, że:"wysoką jakość wina gwarantuję własnym słowem honoru".
- Story to odebrałem jako motto działającej obecnie Winnicy Jakubowo.

Prawdziwość powyższego podtrzymywały stosowane praktyki biznesowe. W tym kontekście przyjemnie zaskoczył mnie szacunek dla tradycji. Jeżeli zbudowano piwniczkę tylko tylko ze starych solidnych cegieł. Jeżeli zamierzano wzmocnić konstrukcję dachu to tylko ze starych desek rozbiórkowych... .

Rozleniwiony około 10:30 wyruszyłem w drogę. Cieszyły mnie gładkie asfalty szos, sprawiały frajdę miłe ścieżki rowerowe. Druga połowa rzeczywistości drogowej składała się z LEŚNYCH PIASKÓW. czasami zdawało mi się, że przejazd przez nie jest po prostu niemożliwy! I tak było, że wielokrotnie trzeba było całymi długimi odcinkami ciągnąć rower za sobą który i tak grzązł w zaspach piaskowych.

Tym sposobem dwa razy zaliczyłem glebę, ale choć niegroźnie dla zdrowia to mocno pobrudzony. W końcu dojechałem do Bolesławca. 

A tutaj zonk! Bezskutecznie poszukiwałem możliwości podbicia pieczątki w trzech kościołach. Znalezienie noclegu też okazało się nieproste.

I tak było, że gdy w pensjonacie "U Janiny" zaproponowano mi nocleg za 80 zł natychmiast grzecznie podziękowałem. Siedząc przed tym budynkiem na ławce uświadomiłem sobie że dalej to raczej już nie dam rady jechać. Trzeba było brać co jest! W końcu to jest odpowiednik 18 ojro i trzeba mi się do tego przelicznika przyzwyczajać.
- W ten sposób miałem gdzie się wykąpać, oprać i przespać. 



sobota, 14 maja 2022

Dzień 05: Osieczna - Jakubów: 69 km (2249)

Po mszy - tuż po 8-mej - ruszyłem odprowadzany przez księdza przeora.

I wtedy zaczęło się to co trwało od rana przez cały dzień: silny przeciwny wiatr, który chwilami w porywach osiągał prędkość i moc huraganu! Czasami bywało tak, że zatrzymywał starego rowerzystę stawiając jego rower w miejscu. Pojawiło się więc sporo wątpliwości co do sensu, co do kontynuacji, co do własnych sił na pokonanie choćby kawałka Drogi w takich warunkach. 

I wtedy przypomniało mi się, że dobrym sposobem jest robić przerwy co przystanek autobusowy. Schować się do wiaty, napić się wody, rozprostować kości, pomyśleć sobie o tym i o tamtym a potem znowu wzmocniony tą przerwą ruszać dalej. I to się okazał być sposób na przetrwanie tego dnia! I to był sposób na dojechanie do zaplanowanego i wymarzonego Jakubowa.

Po drodze były również ciężkie fragmenty drogi numer 12. W sporym ruchu, szybko mijały mnie wielkie samochody z przyczepami. Tego dnia miałem jednak szczęście: mimo wszystko czułem się tam lada jak bezpiecznie. Zanim jednak dotarłem do Jakubowa było jeszcze trochę odcinków bocznymi drogami i parę niezłych górek tuż przed samym celem.



Po dotarciu do plebanii okazało się że jest w remoncie. Później przypomniałem sobie z internetów, że w styczniu tego roku plebania spłonęła. Teraz już wiedziałem dlaczego tam są jakieś prace remontowe i żywego ducha brak.

Nie zastawszy więc nikogo - wybity ze sił - stanąłem na skrzyżowaniu i po prostu nie wiedziałem co robić. Na ulicy nie było ludzi, nic nie jechało a ja byłem zmordowany. Woda mi się skończyła, ale miałem jeszcze jedną bułkę w zapasie. Kurcze - pomyślałem sobie - no muszę znaleźć sobie jakiś nocleg. Po namyśle poszedłem w pierwszą uliczkę na chybił trafił i zobaczyłem że jest jakiś zakład pracy. Jeśli jest zakład pracy to może są tam pokoje pracownicze. Może tam znajdzie się miejsce i kawałek podłogi gdzie mógłbym po prostu położyć głowę. Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania: pani Bożena po zastrzeżeniach, że ma w tej chwili grupę 17 osób na degustacji zaprosiła mnie na nocleg!

Okazało się, że jest to spotkanie o charakterze biznesowym, wizyta koneserów wina, gdyż pani Bożena razem z synem prowadzi Winnicę. Po doprowadzeniu siebie do porządku (prysznic, pranie, przebranie) otrzymawszy zaproszenie trafiłem do  t o w a r z y s t w a . A tam prowadzono prelekcję na temat produkowanych win wzmacniając przekaz kolejnymi lampkami. Osobiście zależało mi na tym, żeby dopełnić grzeczności i po przedstawieniu się zamierzałem dyskretnie ulotnić się. ...ale się nie dało! Trafiłem na jedyne wolne siedzenie tuż obok Marty, nauczycielki jogi.

A w ogóle to zebrane towarzystwo okazało się na wysokim poziomie i wina spożywano w stosownych ilościach, tak aby do końca spotkania odczuwać urodę, smak, zapach i inne walory danego trunku. Tak więc - chcąc nie chcąc - wziąłem udział w prelekcji na temat produkowanego w Jakubowie wina i win w ogóle!

Pan Michał (gospodarz wydarzenia) swobodnie i z głęboką znajomością tematu (jak to mikrobiolog z doświadczeniem w zagranicznych winnicach) oszołomił mnie swoją wiedzą! Prowadził spotkanie z elokwencją człowieka dogłębnie znającego temat, mówiąc o sposobach produkowania wina, zaletach i różnicach między nimi. 

A wszystko to upływało w harmonijnej kolejności, podczas serwowania kolejnych gatunków wina z własnej winiarni. No i były białe, były czerwone był nawet koniak który zaprzyjaźniony ktoś stworzył na bazie lokalnych winogron. Ogólnie widać było, że zarówno p. Michał jak i p.Bożena korzystając z dobrodziejstw współczesnej wiedzy winiarskiej z wielkim szacunkiem odnoszą się do lokalnych tradycji winiarskich. 

Słuchałem wykładu jako profan ale... udało mi się ładnie wstrzelić w temat! Otóż na moją mimochodem rzuconą uwagę, że na winach to się znam raczej nie-nie-nie, ale jedno dawno spożyte Kindzmarauli zostało w mojej pamięci. Na tą uwagę zareagowano natychmiast i poprowadzono mnie do piwniczki, gdzie mogłem zobaczyć jak wielkie gliniane (?) amfory zakopane w ziemi czekają na sezon. Sprowadzone z Gruzji wypełnią się lokalnym winem robionym na sposób kraju skąd właśnie pochodzi wino! 

Gdy warszawska część grupy biesiadnej zasiedliła swój autobusu pozostali obstąpili mnie pytaniami i nuże mnie wywiadować. Kim ja? Po co? Jak? Dlaczego? Czemu tak a nie inaczej... . Dopytywaniom nie było końca i chcąc nie chcąc wystąpiłem w roli celebryty - pielgrzyma objaśniającego co to kredencjał, po co pieczątki, jaką trasą i tak dalej. Wobec tak wysokiego poziomu zainteresowania szerzyłem drobiazgowe informacje, będąc mocno przekonany o potrzebie promowania rowerowego pielgrzymowania do Santiago.

Z jednej strony to było miłe i czułem się ważny, ale czas płynął a ja zamiast odpoczywać w oparach podziwu siedziałem i mówiłem, mówiłem i mówiłem nie umiejąc się wyrwać z niezwykle przyjaznej atmosfery. Kiedy bractwo przeniosło się do winnicy skorzystałem z okazji i czmychnąłem do pokoju. Spałem jak suseł i nawet nie słyszałem jak wesołe towarzystwo późno w nocy wróciło na kwaterę.

W ogóle to było dla mnie kosmiczne wydarzenie, bo czułem się tak jakbym trafił do innej rzeczywistości! Wszystko tam dla mnie było nowe włączając w to i żywo zainteresowanych moim losem biesiadników. Jak już wspomniano dzięki zrządzeniu losu siedziałem obok Marty, która okazała się być osobą niezwykle kontaktową. 

Serdeczne zapraszanie mnie do Lubania - z uwagi na charakter imprezy w której braliśmy udział - przyjąłem ze zrozumieniem będąc w 100% przekonany, że nigdy tam nie trafię. Nawet argument Marty, że jej mąż jest pasjonatem doskonale znającym się na rowerach nie był wtedy w stanie zmienić mego przekonania.
- Zapominałem o tym, że to w winie jest prawda :-)

Warto jeszcze wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie tego spotkania. Nad całym przebiegiem spotkania dyskretnie czuwała p. Bożena serwując co raz to kolejne przystawki do podawanych win. Od niej też otrzymałem zaproszenie na jutrzejsze śniadanie z którego (jak przewidywałem) raczej nie skorzystam. Na pewno odbędzie się późno, a ja przecież muszę z rana, szybko muszę w Drogę ruszać! To nic, że jutro jest niedziela! (NIC?!) Będę przecież mógł poruszać się po lepszych trasach, które nie będą obciążone tak ciężkim transportem. Magia kilometrów działała!

A może jednak należałoby uwzględnić to, że minione trudy pokazując się mi w całej okazałości wskazują na to, że powinienem porządnie odpocząć?! W końcu dobrym pretekstem do tego jest właśnie niedziela. W tej dzikiej chęci przejechania od razu i jak najwięcej kilometrów jakoś umknęło mi najwazniejsze: PAMIĘTAJ ABYŚ DZIEŃ.... .  

Później analizując przyczyny dlaczego tak ciężko mi się jechało doszedłem do wniosku, że (oprócz braków kondycyjnych, górek, wiatru i piachów) był jeszcze jeden powód mojej mordęgi. Podczas dojazdu do Jakubowa - w drugiej połowie dnia - okazało się że siodełko zjechało na mocowaniu do samej podstawy i ta moja utrudniona ciężka jazda to też była sprawa fatalnego fittingu. Będę musiał obserwować temat i nie dopuścić już do takiej nieprawości.

piątek, 13 maja 2022

Dzień 04: Poznań - Osieczna: 82 km (2248)

Wypoczęty (dzięki za gościnę u Olgierdów!) owładnięty magią kilometrów do przejechania (szybko, zaraz, natychmiast!) ruszyłem z kopyta jak jaki - taki tam!

I okazało się, że jako rasowy prowincjusz a mało doświadczony podróżnik mam kłopot z wyjechaniem nie tylko z małego miasteczka (jak było w Kiszkowie)  ale i z dużego miasta! Było więc kręcenie się w kółko, niepewność co do kierunku i potykanie się na wysokich krawężnikach i inne tym podobne przyjemności.

Ten dzień zapisał się w mojej pamięci jako naprzemiennie słoneczny i pochmurny, czasami z trudnymi szutrowo piaszczystymi odcinkami a czasami z szokująco luksusowymi ścieżkami rowerowymi.

W połowie dnia nieziemsko głodny na widok zamkniętej restauracji zaszedłem od zaplecza i nuże rozmawiać z personelem.

- Poproszę o jadło!
- Nic z tego: my działamy tylko na zamówienie! Śluby, komunie, pogrzeby, wesela i tak dalej.
- Czy to oznacza, że nie da się zrobić jakiejś jajecznicy na wczorajszych a dziś odsmażanych ziemniakach?! Toć padam nie tylko z głodu ale i ze zmęczenia (to akurat była prawda!) a tutaj pielgrzymowi jadła żałują!

I w tym momencie zajaśniało. Pani po badawczym przyjrzeniu się nieznajomemu powiedziała:  Chwilunia, muszę się skontaktować z Szefem.

Wyciągnąłem strudzone kości na ławie i pół drzemiąc doczekałem się właściciela restauracji. A ten widząc me zmarniałe szczątki poprosił o chwilę (nomen omen) zwłoki i... dostałem największy na świecie kotlet! 

Chytry na jedzenie byłem i żeby sobie jakoś poradzić z tym ogromnym daniem jadłem starannie, smakując z uwagą każdy kęs... . Próbę zapłacenia skwitowano tak: Niech pójdzie na zdrowie, żeby sił na dojechanie starczyło! 

Zaplanowałem tego dnia przejazd 70 km, ale jakoś tak w końcu wyszło ich 83. Była więc: Wilda, Mosina, Krosno, Borkowice, Srocko, Piechanin, Czempiń, Witkowki, Racot, Gryżyna, Wojnowice i na końcu już ostatkiem sił OSIECZNA.
Ponowny pobyt tam zostanie mi na długo w pamięci!

Ciekawe było to zakwaterowanie się w celi klasztornej w Osiecznej. Po podbiciu kredencjału (Paszport Pielgrzyma) poprosiłem ojca furtiana o kawałek podłogi motywując jak zawsze tym, że pielgrzym ze mnie niekłopotliwy, pościel swoją mający oraz jedzenie i picie także... . Uzyskawszy odpowiedź odmowną ze zrozumieniem podszedłem do tego faktu.

Należy pamiętać, że podczas i tej pielgrzymki przyjąłem za pewnik, że każda odmowa (obojętnie w jakiej sprawie) winna być przez mnie przyjęta i podsumowana pełnym zrozumienia chwilowym milczeniem i... s e r d e c z n y m  podziękowaniem! W tej sytuacji przecież każde NIE oznacza, że są inne możliwości, które za chwilę się objawią.
- Skoro nie można, to przecież nie można!

Mimo wszystko zrobiło mi się nieco strasznie. Wyzuty z wszelki sił, skorzystałem ze staropolskiej prawdy, że: Jak trwoga to (...) i poszedłem do kościoła porozmyślać na temat "co dalej".

Chwila skupienia i coś mnie tknęło żeby pójść przed siebie. Po prostu. Kierowany jakąś siłą niby we mgle trafiłem (jak się potem okazało!) na zaplecze klasztoru. Tam dwóch panów w roboczych strojach rozładowywało samochód. Poprosiłem tego z nich który podszedł do mnie o poradę w sytuacji w jakiej się znalazłem. Znaczy się o info w sprawie nocowanie gdzieś na  mieście poprosiłem. W końcu tutejsi mają na pewno jakieś rozeznanie. Z uwagi na stan zajechania nie byłem nawet w stanie skorzystać z internetów

I powtórzyła się sytuacja! Po ojcowsku napomniany, że istnieje coś takiego jak telefon żeby uprzedzić o swoim przyjeździe zostałem zaproszony na nocleg do klasztoru. Okazało się, że tą życzliwą osobą zapraszającą był (jeszcze wtedy po cywilnemu ubrany!) przeor klasztoru franciszkanów!

Potem jeszcze było miłe zaproszenie na kolację do refektarza którą zjadłem szybko szybciutko, bo to już za chwilę była msza wieczorna poprzedzona nabożeństwie majowym. Potem po około 20 minutach zakończyłem dzień rozmową z Emilką, Zygmuntem i Basią.
- I to był koniec i to była kropka na ten dzień. Definitywnie! 

Zasypiałem czując się doceniony i wyróżniony tym, że ksiądz przeor osobiście zapraszał mnie na spoczynek, potem na kolację. Po zakończonej mszy odprowadził mnie do pokoju i zaproponował śniadanie z którego niestety nie mogłem skorzystać. O 20:45 nie mając jeszcze uzgodnionej trasy na jutro dzień dla mnie się zakończył nagłym zapadnięciem w nicość.

Podziel się