wtorek, 10 listopada 2020

Tatiana Tołstoj: Kochana Szura (2190)

Rozmawialiśmy niespiesznie a w długich przerwach każdy zanurzał się w swoje myśli i nie trzeba było nic objaśniać, nic nie trzeba było dodawać... . I wtedy przypomniałem sobie TO opowiadanie dawno przetłumaczone, które ni w V ni w IX dzisiaj akurat przywołuję. 

...i proszę się nie obruszać, że można by lepiej, inaczej ten przekład zrobić! Trafił się taki właśnie a nie inny ciąg słów, takiej a nie innej autorki ijest! 
- Po prostu dzielę się tym co dobrego mam na ten czas, na dysku, na myśli.

*     *     * 

Pierwszy raz Aleksandra Ernestowna przeszła obok mnie wczesnym rankiem, cała zalana różowym moskiewskim słońcem. Pończochy opuszczone, nogi jak na beczce prostowane, ubiór zatłuszczony i poprzecierany. Za to kapelusz jak cztery pory roku! Jarzębinki, konwalie, czereśnia, berberys splecione na jasnym, słomianym talerzu przyszpilonym do resztek ta-a-a-aką szpilą. Czeresienki trochę się obluzowały i drewniano postukują. 

Ma 90 lat, pomyślałam, ale pomyliłam się o sześć. Słoneczne powietrze wznosi się po promieniu w kierunku dachu wielkiego, chłodnego domu. I biegnie w górę i w górę – tam gdzie tak rzadko spoglądasz, tam gdzie żeliwny, bezludny balkon, stromy dach, jakaś ażurowa krateczka zadarta prosto w poranne niebo, rozpływające się coś jak sygnaturka, jakaś iglica, gołębie, anioły, nie, coś źle widzę. 

Z rozjaśnionymi od szczęścia oczami idzie Aleksandra Ernestowna po słonecznej stronie, szerokimi cyrklami przestawiając swoje przedrewolucyjne nogi. A śliwki, bułeczka i marchew w siatce ocierają się o czarną ciężką spódnicę. A ten wiatr co na piechotę przyszedł z południa, zawiewa morzem i różami, obiecuje drogę po szerokich schodach wiodących do rajskich krain niebieskich. Aleksandra Ernestowna uśmiecha się do poranka, uśmiecha się do mnie. Czarny ubiór, jasny kapelusz, pobrzękiwanie martwymi owocami znikają za rogiem. 

Potem ona zdarzyła mi się na rozpalonym bulwarze, taka rozmiękła, głaskająca spocone, samotne, zagubione w spieczonym słońcem mieście dziecko – swoich dzieci nigdy nie miała. Jakiś straszny fragment bielizny zwisa spod czarnej zabrudzonej spódnicy. Cudze dziecko ufnie wywala swoje piaskowe skarby na kolana Aleksandry Ernestowny. Nie brudź ciotce sukni! A niech tam! Nic to.

Spotykałam ją w czerstwym powietrzu kinoteatru (Babciu, zdejmij ten kapelusz, bo niczego nie widać!). Niezgodnie z ekranowymi przeżyciami Aleksandra Ernestowna głośno dyszała, trzeszczała zgniatanym pazłotkiem od czekolady, sklejając sobie lepką, słodką gliną swoje kruche sztuczne szczęki. 

W końcu zakręciła się w potoku dyszących ogniem pojazdów przy Nikitskiej Bramie, zagubiła się całkiem tracąc kierunek, wczepiła się w moją rękę aż dopóki nie wypłynęła na zbawienny drugi brzeg. Do końca życia straciła szacunek dla czarnoskórego dyplomaty, który ze swoimi kędzierzawymi dzieciaczkami wrył się w asfalt schowany za zielonym szkłem swego niskiego, błyszczącego od niklu auta. Czas stanął w miejscu, murzyn krzyknął, wypuścił z rury siny dym i pognał w kierunku konserwatorium, a Aleksandra Ernestowna cała drżąca, przestraszona, nastroszona, zawisła na mnie. 

I tak - zostawiając za sobą smugę walidolu - zaciągnęła mnie do swojego komunalnego azylu-cacka, pełnego owalnych ramek i suchych kwiatów. Dwa malutkie pokoiki, wysoki sufit cały w stiukach, na odłażących tapetach uśmiecha się, zadumana, kaprysząca, upojna ślicznotka – kochana Szura, Aleksandra Ernestowna. 

Tak, tak, to ja! I w kapeluszu i bez niego, i z rozpuszczonymi włosami. I jeszcze jaka! A oto jej drugi mąż, a to ten trzeci, ale niezbyt udany wybór. Teraz nie ma o czym mówić, ale wteeedy! ...gdyby wtedy zdecydowała się uciec do Iwana Nikołajewicza: A kto to ten Iwan Nikołajewicz? Jego to już nie ma, bo cały ściśnięty w albumie, rozpłaszczony w czterech kartonowych nacięciach, zasłonięty damą w tiurniurze, nadduszony jakimiś tam białymi szczeniaczkami, które zdechły jeszcze przed wojną rosyjsko-japońską. 

A proszę usiąść, usiąść, a czym by tu ugościć...? Proszę przyjść - na Boga! - proszę przyjść! Aleksandra Ernestowna sama na świecie, a tak chciałoby się pogawędzić... . Jesień. Deszcze. Aleksandro Ernestowna czy pani mnie poznaje? To przecież ja! Pamięta pani: a nieważne, ja do pani w gości. Ach w gości!? Ach, jakie to szczęście! Tędy proszę tędy, zaraz tu posprzątam! Ot i tak mieszkam sama. 

Wszystkich przeżyłam. A wie pani, że trzech mężów przeżyłam? A Iwan Nikołajewicz, on chciał... może trzeba było się wtedy zdecydować? Jakie to życie jest długie. A to proszę – ja. A to także - ja. A to ja i mój mąż. Miałam trzech mężów, wie pani? Prawda, że ten trzeci nie był ten tego... . 

Pierwszy był adwokatem. Znanym. Bardzo dobrze żyliśmy. Wiosną do Finlandii, latem na Krym. Białe keksy, czarna kawa. Kapelusze z woalkami. Ostrygi - bardzo drogie, a wieczorem do teatru. A iluż wielbicieli! On zginął w dziewiętnastym roku, zarżnęli go w bramie. Ależ oczywiście, że przez całe życie miała swoje ro-man-se, jakże mogło być inaczej? Kobiece serce już tak ma. 

A jak to było trzy lata temu? Pewien skrzypek wynajmował u niej kącik. Dwadzieścia sześć lat, laureat, a jakie oczy! Oczywiście on swoje uczucia taił głęboko w duszy, na zewnątrz nic nie było widać! Bywało tak, że wieczorkiem Aleksandra Ernestowna pyta go: „A może by tak... herbaty!?” A on nic tylko tak popatrzy, popatrzy i ni-cze-go nie mówi. Taki on był podstępny! Tak i milczał póki żył u Aleksandry Ernestowny. Ale widać było, że coś mu tam się w środku tłucze. Wieczorami razem w dwóch ciasnych pokoikach było coś takiego w powietrzu, że oboje wiedzieli. I on nie dawał rady i wychodził. Na ulicę. Gdzieś tam szwendał się do późna. 

Aleksandra Ernestowna nadziei mu nie dawała. A potem on z żalu ożenił się z jedną taką, nic szczególnego. Przeniósł się gdzie indziej. A tuż po ślubie spotkał na ulicy Aleksandrę Ernestowną i rzucił na nią takie spojrzenie, że aż spopielił! Jednak i tym razem niczego nie powiedział. Wszystko pochował w swojej duszy. Tak, serce Aleksandry Ernestowny nigdy nie próżnowało. 

Między nami mówiąc, miała trzech mężów. Z drugim do wojny żyli w ogromnym mieszkaniu. Znany lekarz. Goście z wyższych sfer. Kwiaty. Zawsze wesoło. I on wesoło umarł. Jak już wiadomym było, że umrze, Aleksandra Ernestowna postanowiła zaprosić Cyganów. No bo cóż, kiedy patrzysz jak jest pięknie, hałaśliwie i wesoło, to przecież i umierać łatwiej, prawda? Ale chociaż prawdziwych Cyganów nie udało się zdobyć, to Aleksandra Ernestowna potrafi kombinować – nie straciła głowy! 

Wynajeła młodzieńców takich tam czarniawych, dziewoje hoże znalazła. I przebrała ich w te szeleszczące, błyszczące, rozwiewające się! I drzwi szeroko do sypialni umierającego z hukiem otwarła. I zadźwięczało, zaśpiewało, kołem poszło z przytupem i pohukiwaniem, różowe i złote, złote i różowe! Mąż się nie spodziewał, tylko zwrócił głowę do wejścia, gdzie od progu w szalonym tańcu z szalami na głowami powiewali... Zdążył tylko ręce podnieść i zachrypieć: Wynoście się! A oni jeszcze weselej, a oni z jeszcze większym przytupem i poświstywaniem. No i tak umarł – Panie świeć nad jego duszą. 

...a ten trzeci mąż to nie. On się zupełnie nie udał! Za to Iwan Nikołajewicz; ach! Iwan Nikołajewicz! Wszystko tam było: Krym, trzynasty rok, promienie słońca przedzierają się poprzez żaluzje cieniutkim promyczkami i piłują swym blaskiem rozświetloną podłogę. Sześcdziesiąt lat minęło – a wszystko dlatego – Iwan Mikołąjewicz po prostu oszalał. Natychmiast rzucaj męża i przyjeżdżaj do niego na Krym. Na zawsze. Naobiecywałam. 

Potem w Moskwie przemyślałam sobie: a za co będę żyła? I gdzie? A on zasypywał listami: Kochana Szura, przyjeżdżaj, przyjeżdżaj! Mąż ma swoje sprawy, w domu rzadko siedzi, a tam na Krymie, na łagodnym piaseczku, pod błękitnym niebem Iwan Mikołąjewicz biega jak tygrys. Na zawsze kochana Szuro! A jemu samemu - biednieńki on – nawet na bilet do Moskwy nie starcza! Listy, listy, każdego dnia listy! Przez cały rok listy – Aleksandra Ernestowna może pokazać. 

Ach jak on kochał! Jechać czy nie jechać? Na cztery pory roku rozciąga się ludzkie życie. Wiosna!!! Lato? Jesień. Zima? No i zima przyszła do Aleksandry Ernestowny i gdzie ona teraz? Na co zwrócone są teraz jej łzawiące, już teraz bez blasku oczy? Odrzuciwszy głowę, podciągając powiekę Aleksandra Ernestowna zakrapia do oka żółte, oleiste krople. W pajęczej poświacie na różowo prześwituje jej głowa. Czy to ten sam mysi ogonek był dawniej czarnym jak smoła i pysznym jak pawi ogon warkoczem? To właśnie w tych oczach utonął - raz i na zawsze – natarczywy, no niebogaty Iwan Nikołajewicz? 

Aleksandra Ernestowna stękając nadziewa kapcie na sękate nogi Teraz będziemy herbatę pić. Bez herbaty nie wypuszczę. Nie! Nie! Nie! Nawet o tym proszę nie myśleć. Ale ja i tak nigdzie nie idę! Po to właśnie przyszłam: pić herbatę. I ciastka przyniosłam. Proszę się nie martwić - sama nastawię czajnik. A ona niech znajdzie album w aksamicie i stare listy. A do kuchni trzeba iść daleko, do innego miasta, po nieprzytomnie błyszczącej podłodze, wypastowanej tak, że jeszcze po dwóch dniach na podeszwach zostają ślady czerwonego asfaltu. Na samym końcu tunelu korytarza – niczym ogieniek w pełnym rozbójników lesie – świeci się plamka kuchennego okna. Dwudziestu trzech sąsiadów milczy za czystymi, lakierowanymi na biało, wysokimi drzwiami. 

W połowie drogi telefon na ścianie. Przy nim jaśnieje karteczka przyczepiona kiedyś tam przez Aleksandrę Ernestowną: Pożar – 01 Pogotowie: 03 Na wypadek mojej śmierci dzwonić do Elżbiety Osipowny. Samej Elżbiety Osipowny już dawno nie ma na świecie. Nic to, Aleksandra Ernestowna zapomniała. A w kuchni czystość chorobliwa i całkiem bez życia. Na jednej z płyt sam ze sobą rozmawia należący do kogoś kapuśniak. W kącie jeszcze stoi spirala zapachu świeżo co wypalonego przez sąsiada "Biełomora". Kura w siatce na zakupy wisi za oknem i jak potępieniec miota się na czarnym wietrze. Bezlistne, mokre drzewo aż całe ponure od żalu. Pijanica - rozpinając palto - twarzą opiera się o płot. Smutne okoliczności miejsca, czasu i obrazu życia. 

A jeśli Aleksandra Ernestowna zgodziłaby się wtedy wszystko rzucić i pobiec na południe do Iwana Nikołajewicza? Gdzie by teraz była? Przecież posłała już mu telegram (jadę – stop – oczekuj – stop), zapakowała już wszystkie rzeczy, bilet schowała głębiej, w tajny zakamarek portmonetki. Z upiętymi wysoko włosami usiadła we fotelu przy oknie – czeka. 

A tam daleko na południu Iwan Nikołajewicz cały spłoszony, nie wierzący własnemu szczęściu rzucił się na stację kolejową – biegać, niecierpliwić się, przeżywać, rozporządzać, najmować, dogadywać się, odchodzić od zmysłów, wpatrywać się w obramowany żarem horyzont. 

A potem? Przeczekała w krześle do wieczora, aż do czystych gwiazd. A potem? Wyjęła z włosów szpilki i potrząsnęła głową. A potem? A co potem, potem! Potem to życie całe przeleciało, ot co było potem. Czajnik zagotował się. Zaparzę mocniejszą. Prosta melodyjka na herbacianym ksylofonie: pokrywaeczka, pokruyweczka, yżeczka, łyżeczka, ściereczka, ściereczka, łyżeczka, rączka, rączka. 

Długa droga powrotna po ciemnym korytarzu z dwoma czajniczkami w rękach. Dwudziestu trzech sąsiadów za białymi, wysokimi drzwiami przysłuchuje się: kapnie czy nie barbarzyńskim czajem na naszą czystą podłogę? Nie rozlałam, proszę się nie przejmować. Nogą otwieram skrzydło gotyckich drzwi. Nie było mnie całą wieczność, ale Aleksandra Ernestowna jeszcze mnie pamięta. 

Wydobyła malinowe, lekko popękane filiżanki, ozdobiła stół jakimiś tam okrągłymi serwetkami, kopie w ciemnym grobie bufetu, falami napływa chlebowo-sucharkowy zapach wypływający ze jego drewnianych szczęk. Idź ty zapach! Złapać go i przykleszczyć kanciastymi drzwiczkami, o tak! A siedź ty sobie w zamknięciu! 

Aleksandra Ernestowna wyciąga cudowne konfitury, podarowali jej, proszę tylko spróbować, nie, nie, proszę spróbować, prawda, że niezwykłe? Prawda, prawda, tyle lat na świecie żyję, a jeszcze nigdy takiej! Jak ja się cieszę, wiedziałam, że będzie smakować, proszę jeszcze wziąć, proszę wziąć jeszcze, błagam panią! (O, do licha! Znowu będą mnie bolały zęby!) 

Pani mi się podoba Aleksandro Ernestowna, pani mi się bardzo podoba, szczególnie na tej oto fotografii, o tu gdzie ma pani taki owal twarzy. I na tej też gdzie śmieje się pani tymi oszałamiającymi zębami, i na tej gdzie wygląda pani na kapryśną, a ręka odrzucona gdzieś tam na tył głowy, tak aby celowo girlanda spłynęła po łokciu... . 

Naprawdę ciekawi mnie dawno przebrzmiałe, nikogo nieobchodzące życie, pani dawno miniona młodość, jej zmurszeni kochankowie, mężowie, prześladowani uroczystą konfiturą, każdy, każdy, kto zawołał panią i kogo ona sama nazwała, każdy kto przyszedł i skrył się za wysoką górą. I będę przychodzić do pani i śliwki przynosić. I marchew tak dobrą dla oczu przyniosę. A panią proszę, aby odsłonić przede mną dawno nie wietrzone atłasowe albumy całe w brązach. Niech odetchną śliczne gimnazjalistki, niech wyprostują się wąsaci panowie, niech uśmiechnie się odważny Iwan Nikołajewicz. 

Nic to, proszę się nie przejmować Aleksandro Ernestowna! Wtedy trzeba było się zdecydować. Trzeba było. A ona wtedy postanowiła. A oto i on – na wyciągnięcie ręki! Proszę weź go w ręce trzymaj. Oto on, płaski, chłodny, wyglancowany, ze złotą krawędzią, nieco pożółkły ten Iwan Nikołajewicz! 

Ej tam! Czy dobrze słychać? Ona postanowiła, tak, ona jedzie. Proszę wyjść na spotkanie. I wszystko. Już więcej się nie waha, spotkajmy się, gdzie ty, aj! Tysiące lat, tysiące dni, tysiące nieprzezroczystych zasłon upadło z niebios, zgęstniały, zamknęły się w szczelne ściany, poprzegradzały drogi, nie puszczają Aleksandry Ernestowny do jej zagubionego w czasie kochanka. 

I został tam, po tamtej stronie lat, sam, na południowej zapylonej stacji, chodzi po zaplutym od pestek słonecznika peronie, patrzy na zegarek, końcem buta odsuwa obgryzione kolby kukurydzy, patrzy na zegarek, niecierpliwie obrywa niebieskie szyszeczki cyprysu, patrzy na zegarek, czeka, czeka i czeka parowozu z rozżarzonej porannej dali. Ona nie przyjechała. Ona nie przyjedzie. Ona oszukała. Nie, nie! 

Przecież ona chciała! Ona gotowa i sakwojaże gotowe! Białe półprzezroczyste sukienki dociśnięte kolanami w ciasnym mroku walizki, neseser skrzypi skórą, pobłyskuje srebrnymi okuciami. I te bezwstydne kostiumy kąpielowe ledwie przykrywające kolana, z rękoma gołymi aż do samych pleców! Wszystko czeka swojej godziny, zasznurowane w oczekiwaniu. W pudełku na kapelusze niewiarygodna, upojna, jak piórko leciutka, z podniesionym łapkami śpi szkatułka – szpilki, grzebyczki, jedwabne sznureczki, brylantowy piaseczek naklejony na kartonowe szpatułki (dla delikatnych paznokci), małe drobiazgi. Jaśminowy dżin zapieczętowany w kryształowym flakonie, ach jak on rozbłyśnie w nadmorskim, oślepiającym świecie! 

Ona jest gotowa, ale co jej przeszkodziło? Co nam ciągle przeszkadza? No szybciej, szybciej – czas ucieka! Czas przechodzi niewidzialnie w długie lata i rdzewieją szyny i zarastają drogi. A chwasty po wąwozach coraz większe! Czas ucieka i kołysze na fali łódkę kochanej Szury, i pluska zmarszczkami w jej niepowtarzalną twarz... . - Jeszcze herbaty? 

A po wojnie wróciła – już z trzecim mężem – właśnie tutaj, do tych pokoików. A ten trzeci mąż to ciągle skamlał i skamlał. Korytarz długi, przygaszone światło, okno na dwór. Wszystko minęło. Umarli dostojni goście. Poschły kwiaty. Deszcz bębni po szybach. Skamlał, skamlał i umarł, ale od czego to już Aleksandra Ernestowna nie powiedziała. I wyjmowała Iwana Nikołajewicza z albumu i długo patrzyła. 

Jak on ją nazywał! Ona już bilet kupiła – proszę oto ten bilet. Na grubym kartoniku – czarne cyfry, a chcesz to przewróć do góry nogami i zobaczysz znaki tajemniczego alfabetu, zaszyfrowane przejście tutaj, na ten brzeg. A może gdyby tak znać pewne zaczarowane słowo, domyśleć się go, jeśli by tak usiąść i dobrze pomyśleć, albo jak by tak dobrze poszukać, powinny przecież być gdzieś te drzwi, szczelina, niezauważalne przejście tutaj, do tamtego dnia... Wszystko zamknęli! A chociaż by szparkę jaką zostawili, gdzieś tam w jakimś tam starym domu. Na jakimś strychu gdyby tak odsunąć deski, w jakimś ślepym przejściu, w zabitej na krzyż deskami ścianie, coś tam odgiąć, pod starannie zamalowaną ścianą otwór wykuć. 

...ale może to nie tutaj, może to w innym mieście? Może gdzieś tam w plątaninie szyn, gdzieś z dala, na bocznicy stoi wagon, stary, zardzewiały, ze zarwaną podłogą, wagon do którego nie wsiadła wtedy kochana Szura? Oto i mój przedział: Proszę pozwolić – przejdę. Proszę, oto mój bilet: wszystko tu jest napisane. A tam w tym końcu zardzewiałe zęby resorów, w suficie błękit nieba, rdza, przerdzewiałe żebra ścian, trawa pod nogami. Ona ma prawo na to miejsce, nikt tego miejsca nie zajął, nie miał prawa! - Jeszcze herbaty? Zamieć. - A może herbaty dolać? 

Jabłonie w kwiatach. Mlecze. Oszałamiający zapach bzu. Ach, jak gorąco! Sio z Moskwy – nad morze. Do zobaczenia Aleksandro Ernestowna! Opowiem pani co tam, na tamtym końcu ziemi. Czy morze podniosło się wysoko, czy nie odpłynął jak suchy listek ten cały Krym, czy nie wyblakło to całe błękitne niebo? Czy nie opuścił swego dobrowolnego posterunku Pani zmęczony, roznamiętniony kochanek? 

W kamiennym moskiewskim piekle Aleksandra Ernestowna czeka na mnie. Nie, nie! Wszystko jest dobrze, wszystko prawidłowo! Tam, na Krymie, niewidoczny, w białej szacie do przodu - do tyłu, po zapylonym peronie chodzi Iwan Nikołajewicz, co raz to wyciąga zegarek z kieszonki, pociera świeżo ogoloną szyję, na początek - na koniec, wzdłuż ażurowego miniaturowego parkanu pokrytego pyłem. 

Poruszony, nierozumiejący, a przez niego przechodzą nawet o tym nie wiedząc pyskate dziewczyny w spodniach, chłopaczki hip-hopowe w koszulach z podwiniętymi rękawami koszul, cali w agresywnym tranzystorowym terkocie, babcie w białych chusteczkach na głowie z wiaderkami śliwek, południowe damy z klipsami w kształcie plastikowych liści akantu, staruszkowie w niemnących syntetycznych kapeluszach, na wskroś, na przełaj przez Iwana Nikołajewicza. 

On jednak niczego nie wie, niczego nie zauważa, on czeka. Czas zeszedł ze swojej koleiny, czas utknął gdzieś w pół drogi, gdzieś pod Kurskiem, potknął się gdzieś nad jakąś słowiczą rzeczką, zabłądził, ślepy, na podsłonecznych równinach. Hej tam, Iwanie Nikołajewiczu! Powiem jej, przekażę, proszę nie odchodzić, ona przyjedzie, daję na to słowo honoru, przecież postanowiła, zgodziła się, proszę tam zaczekać, no nic się nie stało, ona za chwilkę będzie. 

Tak, tak, wszystko już zapakowane – nic tylko wziąć i pojechać, tak wiem, daję słowo, widziałam, wszystko widziałam, w atłasowym albumie, jest schowany za zdjęciem, nieco zamazany, ale jeszcze całkiem dobry, myślę, że wpuszczą do wagonu. Tak, tam oczywiście jest przeszkoda, już nie wiem jaka, coś tam jej przeszkadza, ale ona na pewno coś wymyśli, bilet przecież ma, prawda? To przecież ważne jest, aby mieć bilet, ale najważniejsze jest to, że ona postanowiła, tak, tak: postanowiła. Dokładnie tak! Właśnie to mówię. 

Do Aleksandry Ernestowny – dzwonić pięć razy, trzeci przycisk od góry. Otwiera się okienko - wiaterek, schodowy witraż ozdobiony lekkomyślnymi lotosami – kwiatami zapomnienia. - Do kogo? Umarła. To jest... jak to? Minutkę, dlaczego.... . Ja przecież dopiero co, tylko na minutkę wejdę, tylko tam i z powrotem... . - A pani to kto? Białe gorące powietrze rzuca się na wychodzących z piwnicy, próbując trafić w oczy. 

Poczekaj, ach śmieci jeszcze nie wywozili? Za rogiem, na asfaltowym deptaku, w kubłach śmieciowych kończą się spirale ludzkiej egzystencji. A co pani myślała, że gdzie? Za obłokami gdzieś? No i proszę, są te spirale – sterczą sprężynami z przegniłej kanapy. Tutaj wszystko jest wyrzucone. Owalny portret kochanej Szury, szkło rozbite, oczy wykłute. Staruszkowe barachło – jakieś butki na wysokim obcasie, kapelusz z czterema porami roku. Nie trzeba poobtłukiwanych czereśni? Nie? A dlaczego? A kubek z utłuczoną rączką? 

To oczywiste, że ukradli atłasowy album. Ten atłas jest dobry do czyszczenia butów. Wy wszyscy głupcy, ja nie płaczę, a niby miałabym dlaczego? Śmieci rozparzyły się na słońcu, pociekły czarnym bananowym szlamem. Paczka listów wdeptana w pośniegowe błoto... ."Kochana Szura! To kiedy więc... .", Kochana Szura! Tylko powiedz... .". A jeden list nadeschnięty, niczym żółty motylek trzepocze się pod zakurzoną topolą, nie wiedząc gdzie przysiąść. 

I co ja mam z tym wszystkim zrobić? Odwrócić się i odejść. Gorąco. Wiatr przegania pył. I Aleksandra Ernestowna – kochana Szura – realna jak fatamorgana, ozdobiona drewnianymi owocami i kartonowymi kwiatami, płynie uśmiechając się, w drżące powietrze zaułka, za róg, na południe, na niewyobrażalnie dalekie świetliste południe, na zapomniany peron płynie, rozpływa się i rozpuszcza w gorączce dnia.

Podziel się