piątek, 27 lutego 2015

Mistrzem się bywa 1/2 (1515)






















Pan Józef zapalił się do tematu i z błyskiem w oczach opowiadał dalej.
Pracowałem wtedy w pewnej firmie doradczej na tamten moment usiłując
w imieniu władz lokalnych sprzedać pewien upadły zakład. To były dwie
spore hale i całkiem rozległy teren wokół. Moja rola w tym przedsięwzięciu
 była: robić dobre wrażenie posługując się językiem zbliżonym do 
angielskiego. No, za tłumacza tam robiłem. W zasadzie to byłem
skazany na tą rolę jako jedyna osoba w firmie lada jak władająca
lengłydżem
.
Do dziś nie mogę wyjść ze zdumnienia jak można było tak poważne zadanie
powierzyć człowiekowi, który miał aż takie małe doświadczenia w tak
poważnym przedsięwzięciu. A chodziło o sprzedaż zagranicznej firmie
upadłych zakładów drukarskich.
To był ten czas szybkich przemian, nie tylko społecznych ale i technologicznych.
Do niedawna dobrze prosperująca drukarnia naraz z hukiem zawaliła się.
Okazało się że kluczowa dla drukowania maszyna o nazwie linoptyp (wielkość
prawie domku jednorodzinnego) z dnia na dzień stała się pożałowania godnym
zabytkiem, który naraz zyskał wartość złomu, którym ze względu na wysokie
koszty nie było sensu się posługiwać.
Zamiast skomplikowanego ciągu produkcyjnego, jakichś tam maszyn
drukarskich,  zamiast szeregu kaszt z czcionkami naraz wystarczyło tylko
niewielkie urządzenie mieszczące się na biurku!
Wyobraźcie sobie tragedię ludzi którzy tam pracowali. Z niedowierzaniem
musieli przyglądać się temu jak małe pudło - mieszczące się na biurku! - zastępuje
ich całą firmę. Zecerzy, drukarze, linotypiści i kto tam jeszcze w ciągu jednej chwili
okazali się zbędni! Niepotrzebne też okazały się obszerne hale i skomplikowane
mechanicznie maszyny. I tak naprawdę to z tego wszystkiego najbardziej cenny
okazał się być sam teren na którym stał ten zakład.
Maszyn planowano pozbyć się po cenie złomu, hale przewidywano do
natychmiastowego zburzenia, pozostało się tylko upewnić, że nic szkodliwego
nie znajduje się w ziemi. Na tym terenie egzotyczny dla nas zagraniczny inwestor
zamierzał pobudować fabrykę nakrętek. No wiecie, to coś co jest na tubce od
pasty do zębów.
A musisz wiedzieć, że w tamtym czasie ta firma posiadała 70% udział w produkcji
tychże nakrętek na świecie. Nie nie pomyliłem się! Do nich należał światowy
rynek tego drobiazgu, a przecież to była tylko część ich mocy produkcyjnych... .
I zamierzali ją jeszcze zwiększyć! Właśnie budując w Polsce kolejną fabrykę.
No i ten upadły zakład nasz skromny zespół firmowy usiłował im opchnąć... .
I ja - cały dumny -  też byłem w tym zespole!

Pan Józef świecił i błyszczał na przemian. Na wspomnienie dawnych czasów
gdy jeszcze był ważny (teraz gdy sie zestarzał był stróżem na budowie)
wyprostował się i głos mu pewnym się stał gdy kontyynuował swą opowieść.
A musisz drogi przyjacielu wiedzieć, że bardzo mi ta praca odpowiadała. Jako
typowy przedstawiciel planktonu korporacyjnego tylko od czasu do czasu miałem
okazję się wykazać, a ta rola była dla mnie wprost wymarzona! I więc było tak,
że razem ze syndykiem (i czasami jeszcze z jakimś specjalistą na dodatek)
stawialiśmy ofiarnie czoła trzy lub czteroosobowemu zespołowi potencjalnego
kupca.
A tak przy okazji warto jeszcze nieco więcej wiedzieć co to była za firma.
Z tym, że powiedzieć o nich tylko, że "bogata" to tak jakby nic nie powiedzieć.
Jej nazwy nie będę ujawniał - chociaż 10 lat już minęło od tamtego wydarzenia
i teraz już nie obowiązuje mnie klauzula tajności. Powiedzmy że nazywała się C.plc.
Ten dodatek *.plc to coś jakby nasza spółka akcyjna, znaczy się byli notowani
na giełdzie. I to pewnie na nie jednej!
Nie ma potrzeby zresztą ujawniać pełnej nazwy tej firmy. Ta nazwa ogółowi
czytelników i tak by nic nie powiedziała, bo oni działali głównie w branży bi-tu-bi
czyli bizness to business a po naszemu firma - firmie. Dość powiedzieć, że
była to korporacja o zasięgu globalnym, niewiarygodnie (chyba nie tylko
według naszych kryteriów)
majętna.
Dobrze obrazuje to informacja jakiej udzielił mi syndyk na ich temat. Otóż
pan Kazimierz (powiedzmy, że tak miał na imię ów wysokiej rangi urzędnik) 
przedstawiając ich rzekł był mi tak: oni są tak obrzydliwie bogaci, że jeśli chcieliby
zdywersyfikować swój portfel posiadanych akcji o na ten przykład taką firemkę
jak Coca-Colę to by ich na to było w zupełności stać!
- No, gdyby widzieli w tym swój biznes.
A na dodatek gdyby stwierdzili, że to im za mało to po południu ten wydatek by
uzupełnili o zakup Pepsi - Coli. Tak wielka była C.plc! Firma która miała kupić
upadłą drukarnię.
No więc co jakiś czas nasza delegacja spotykała się z wysoko postawionymi
przedstawicielami kupca. I było tak, że jeden z nich na rozmowy przylatywał
z Nowego Jorku, drugi z centrali w Londynie, trzeci z Berlina (gdzie firma 
budowała swoją kolejną fabrykę) a czwarty z jakichś niewiarygodnych Indii
czy innego równie odległego Marakeszu.
No to sobie proszę wyobrazić! Jest fabryka do sprzedania, jest syndyk który
pilnuje spraw prawnych no i do tego wasz przedstawiciel przejęty swoją rolą.
Współpraca widziana moim okiem szła sprawnie mimo pewnych trudności
językowych na początku. Na szczęście stosunkowo szybko udało się opanować
słownictwo branżowe i żadne sjuydż nie były mi już straszne.
Jeśli do tego dodać pełen profesjonalizm ze strony kupca to nic innego jak
tylko negocjować pilnując naszych interesów. Moje ubogie doświadczenie
w tłumaczeniu symultanicznym rekompensowane było niewyobrażalną wprost
uprzejmością kontrahentów. Oni - chcąc być dobrze rozumianymi - widząc
zapewne moją niewprawność starali się mówić językiem prostym, zrozumiałym
i konkretnym. Jeśli było coś bardziej skomplikowanego to dostarczali nam to
z odpowiednim wyprzedzeniem i na piśmie. Trzeba przyznać że ludzie z C.plc
bardzo dbali o dobrą i jednoznaczną atmosferę rozmów.
Zwykle dzień pracy wyglądał następująco. Tuż po skompletowaniu zespołów
wyjeżdżano na miejsce i tam pracując dopytywani byliśmy o szczegóły coraz
lepiej rysującego się kontraktu. Po kilku godzinach intensywnego machania
rękami nasz dzień roboczy kończył się obiadkiem biznesowym.
To ostatnie było wymogiem naszego kontrahenta, który uparł się płacić za
wszystko ku - co tu dużo gadać - naszej radości. Tak więc to my starannie
wybieraliśmy miejsce restauracyjne, zgodnie z zaleceniem o najwyższym
poziomie oferty, serwisu i dyskrecji a nasz biznesowy partner za każdym
pobytem (coś z pięć było tych spotkań) ochoczo za spożyte przez obie
delegacje jedzenie i picie (sic!) płacił.
Tak więc zgodnie z zaleceniem wybrana została kameralna salka w stylowym
pałacyku na uboczu miasta. Wszystko było na najwyższym poziomie i nawet
mieliśmy osobnego kelnera na czas wydarzenia. Onże specjalista pilnie śledził,
aby gościom niczego nie zabrakło i aby żadna świeczka w stylowych kandelabrach
osadzona nie śmiała zgasnąć.
Ten akurat dzień nieco było inny od wszystkich. Do dotychczasowej grupy
negocjacyjnej ze strony kupca dołączył Szef Wszystkich Szefów. Wyobraźcie to
sobie: przedostatnie spotkanie przed sprzedażą zakładów, a tu pojawia się Sam On.
Rzecz absolutnie niewiarygodna, my pod wrażeniem a ludzie z C.plc spięci do
granic. Pan Szef za to na profesjonalnie kontrolowanym luzie. No i ten luz postępował
w miarę jak pojawiały się kolejne dania i napoje. Warto wiedzieć, że serwowana
była tylko delikatna kuchnia polska. Jak to przy takich okazjach zdarza pod koniec
spotkania sprawy zawodowe zostały zarzucone i zaczęły odchodzić
w bilateralnych rozmowach coraz lżejsze temata.
I naraz ni z tego ni z owego - przeważnie dotychczas godnie milczący - Szef
Wszystkich Szefów coraz częściej zaczynał łaskawie tylko do mnie odzywać się.
A trzeba wiedzieć, że kiedy On zabierał głos to wszyscy (szczególnie ci z C.plc)
natychmiast milkli spijając każde słowo z jego wszechmocnych ust.
No chyba się jakoś mu spodobał kontakt ze mną! Dość powiedzieć, że co raz
to bardziej odchodząc od spraw zawodowych zaczął podpytywać mnie o życie
w Polsce, a w Toruniu w szczególności.
Sądząc z pytań o naszym kraju Sam On wiedział bardzo mało. Jego wiedza oparta
była na dosyć prostych stereotypach. Robiąc teraz za ambasadora kultury polskiej
i torunioznawcę błyszczałem więc świeżo wtedy zdobytą wiedzą na (dopiero co 
skończonym)  kursie przewodnickim. Czarowałem więc biesiadników i Szefa
Wszystkich Szefów opowieściami o naszym niezwykłym mieście... .

No i tym sposobem okazało się, że pod koniec biesiady tenże Wszechmocny
skierował tylko do mnie dosyć szczególne a mocno prywatne pytanie:
  • Jak to jest z tą waszą katolicką religią? Jak to jest, że tylko ci
    pastuszkowie, tylko oni maluczcy ta waszą Matkę Boską, tylko oni
    Ją widzą... ? - Jak to jest, że tylko im ona się objawia?!
W tym momencie powiało mrozem i było tak jakby wszyscy w jednej chwili
znaleźli się na Syberii.

c.d.n.


czwartek, 26 lutego 2015

Co z tą prawdą? (1514)

Co z tą prawdą... czyli głównie kolor - barwa zawsze!

Dawny Artysta Studyjny (w skrócie AS) z przyczyn naturalnych nie posługiwał się kolorem. U samego zarania fotografia była dziełem zapaleńców, którzy odkrywali jej możliwości borykając się z topornymi materiałami światłoczułymi czy zabójczą dla zdrowia obróbką chemiczną.

Po wielu latach te heroiczne wysiłki zostały nagrodzone: podłoża fotograficzne stały się zdolne do pokazywania subtelnych odcieni odtwarzanej rzeczywistości bez użycia koloru. I w tym znaczeniu fotografia czarno - biała uprawiana świadomie - tak dawniej jak i dziś - jest zajęciem szlachetnym i nobilitującym. Oto wzorem AS-ów ich drogą idziemy. Odtwarzamy sytuacje, powielamy techniki aby posiąść dawną wrażliwość gdy brak koloru w pomieszczeniu studia był stanem naturalnym w pokazywaniu świata "jakim on jest".

Ten sam szacunek należy się Artyście Polnemu (AP). Ten nie mając pojęcia o kolorze rysował rzeczywistość tym czym miał: brakiem koloru ją odtwarzał. Pokazywał okropieństwa wojny, był na miejscu wielkich katastrof, pokazywał jak bez koloru wyglądają najwięksi tego świata. Pokłon tym naszym poprzednikom oddaję nie zwracając uwagi na niedoskonałości warsztatowe Ich wytworów.

Zakładając, że zarówno AS jak i AP byli mistrzami w swoim fachu uznać należy, że wśród wartości którym oni służyli centralne miejsce zajmowała Prawda. Mając to twierdzenie za punkt wyjścia można by nakreślić takie cztery etapy rozwoju fotografii.

Najpierw chodziło o to by w ogóle coś zarejestrować. Niezgrabne wytwory tamtego czasu to przede wszystkim walka z czasem. Długotrwałe naświetlanie materiału zmuszało modeli do odpowiednio długiego pozostawania w bezruchu. Z tamtego okresu mamy ledwie zarysowane, mgliste pejzaże i stąd też te sztywne pozy i szklany wzrok osób portretowanych. No sporo trzeba było czasu aby coś na kliszy czy szklanej płycie się zarejestrowało.

Na drugim wczesnym etapie rozwoju fotografii technika poszła tak daleko, że czas zaczynał odgrywać właściwą dla siebie rolę. Pojawiają się zdjęcia to obrazujące: skaczącego przez kałużę czy żołnierza trafionego kulą i osuwającego się na ziemię. Te bezcenne momenty - mimo krótkotrwałości ich trwania - można już było pokazać szanownej publice zdumionej postępem techniki.

I nie razić nas będą niedoskonałości tamtych fotografii: rozmazania czy braki ostrości - w owym czasie nie to było najważniejsze. Najcenniejszym było to aby pokazać to czego inni bez fotografii nie mogli doświadczyć: Prawdę na tyle prawdziwą na ile pozwalała technika.

Trzeci etap pojawia się gdy na scenę wkraczają Prawdziwi Mistrzowie (PM). Oni to mając do dyspozycji jasne szkła, szybkie aparaty i super czułe nośniki fotograficzne, mając technicznie do dyspozycji kolor jednak tworzą arcydzieła w czarno białych odcieniach. Mając do dyspozycji całą gamę odcieni tonalnych w samych czerniach i cieniach, w światłach a blaskach tylko i półmrokach oddają piękno i prawdę świata widzianego swoim wrażliwym okiem.

Warto iść za PM: oni nie korzystając z najważniejszego ze składników otaczającego nas świata - jakim jest kolor - pokazywali i pokazują jak szlachetnym może być taki bezkolorowy przekaz. Bo celowy, świadomie bez koloru pokazany świat może mieć wielką wartość.

I dlatego też świadome przejście tej samej drogi którą Oni przemierzali ma nieocenioną wartość: fotografia to sztuka doświadczalna, wytwory której sporo zależą od doświadczenia fotografa. Naśladując innych - sami się doskonalimy.

No i w końcu mamy etap czwarty gdy pojawiają się Mistrzowie Koloru (MK). Teraz z początku niewprawnie, dziwnie i nieprawdziwie, z przypadkowymi przebarwieniami odtwarza i kreuje się świat takim jaki jest naprawdę czyli w kolorze.

Rozczulają te dzisiaj śmieszne, orwowskie obrazki z tak widocznym przekłamaniami barw. Z czasem jednak MK mają do dyspozycji coraz bardziej finezyjne techniki pokazywania świata. Dzisiejsze aparaty są piekielnie szybkie, gdzie zamiast paru minut 1/4000 sekundy pozwala perfekcyjnie zarejestrować obraz. Zamiast topornych czułości mamy do dyspozycji niezmierzone odcienie wszystkich kolorów.

* * *

I teraz popatrzmy na współczesnego pstrykacza. Wziął tą swoją srebrną, cyfrową małpkę czy wypasioną lustrzankę z długo białym obiektywem i palnął focię. Ino mu się ona w kilku miejscach nieco wypaliła. No światło wyżarło ją tu i tam! A w innych miejscach to go tragicznie zabrakło, tego światła. No to co on ma zrobić? On bez namysłu suwaczkiem koloru jedzie w dół i już ma: fotografię artystyczną. ...no bo przecież jego zdjęcie bez koloru jest!

Toczy więc wzrokiem dookoła tryumfalnie - pochwał się bęcwał domagając, wodę z mózgu ludziom ufnym robiąc - oszust jeden i kłamca wierutny. Swoje nieuctwo, czy brak pracowitości ukazuje jako walor prezentując swego wytfora fotopodobnego jako coś co jakakolwiek wartość ma.

I to właśnie dlatego oburzam się gdy widzę współczesną fotografię w czerni bieli, gdyż ona aż nazbyt często owocem kłamstwa jest! To nieudolność fotografa - który umie tylko spust migawki nacisnąć - nakłada na niego ten mój brak szacunku. To brak pracowitości (sporo z ujęć można przecież powtórzyć) każe mi mówić: won mi z taką czarno - białą fotografią!

* * *

Tak wiem, dzisiaj wszystko i wszystkim jest wolno. Papier nie takie bezeceństwa zniesie - ekran nie takie frywolności wytrzyma. No właśnie.. . . Tylko co z tą Prawdą? Prawda jest na samym początku, a także w załączonym obrazie p. Artura Nowaka, który dzisiaj Zaproszonym Fotografem jest.

O sobie napisał On tak:
Artur Nowak (1964) nauczyciel, organicznik, środowiskowy animator kultury, budowniczy mostów. Ze swojej strony dodaję: administrator witryny autorskiej oraz witryny "Dziki Toruń". Dziękując za użyczoną fotografię cieszę się, że mogła ona wzbogacić witrynę "Obserwatora" o tak (boleśnie) prawdziwy obraz naszej rzeczywistości.

środa, 25 lutego 2015

Pejzaż przedwiosenny (1513)

Śniegów ani ani, ciepło coraz bliżej, rzeczka pół zamarznięta powoli
wije się... . Tak właśnie dzisiaj mamy: sielsko.
















Za tą głębią, za tym brodem,
Tam stanęła rzeka lodem;
Ani szumi, ani płynie,
Tylko duma w swej głębinie:

 

[2x:]
Gdzie jej wiosna, gdzie jej zorza?
Gdzie jej droga hen do morza?

 

Oj, ty rzeko, oj, ty sina,
Lody tobie nie nowina;
Co rok zima więzi ciebie,
Co rok wichry mkną po niebie.

 

[2x:]
Przyjdzie wiosna, przyjdzie hoża
I popłyniesz hen do morza.


Nie na zawsze słońce gaśnie,
Nie na zawsze ziemia zaśnie,
Nie na zawsze więdnie kwiecie,
Nie na zawsze mróz na świecie.

 

[2x:]
Przyjdzie wiosna, przyjdzie hoża,
Pójdą rzeki hen do morza!



wtorek, 24 lutego 2015

Jestem w domu (1512)






















Jakby co to jestem w domu! Zaprzątają mnie różne
sprawy i zupełnie nie mam głowy do pokazywania
się w mieście. I proszę się na mnie nie złościć.
- Za zrozumienie dziękuję!


poniedziałek, 23 lutego 2015

Cisza i spokój (1511)






















Dawno w Mieście czyli na Szerokiej nie byłem, a tam:
  • nożownicy,
  • piwo środkiem się toczy
  • but pana Mrożka z 2006 roku jak trwał tak trwa
  • muzykę pod kapeluszem wstydliwie grają
...bo u nas panie to się nic specjalnego nie dzieje! Małe miasteczko
mamy, to co ma się nam wyjątkowego dziać?!

Jest spokojnie i oby tak dalej.




piątek, 20 lutego 2015

Sam pośród zwierząt (1510)

Oczywiście, że idzie na wiosnę! ...trochę jeszcze do niej daleko, ale
ważne oznaki już są. Na osobiste oczy widziano jak dzikie gęsi leciały,
krzyk niespokojny, wiosenny ich słychać było... .
















Niemniej jednak w cierpliwość trzeba się uzbroić od stóp do głów.
Karabinami maszynowymi odganiać trzeba igły mrozu, granatami
wieszać na gałązkach pąki białych róż... .


Gdzieś tam mruczy groźnie wojna ale u nas spokój, u nas cicho i ciepło
jest, u nas miasto pogodne, u nas wieś spokojna. I niech tak dalej trwa.
I niech tak dalej jest.
- Korzystajmy z luksusu. 



























































czwartek, 19 lutego 2015

Wydarzenia sobotniego świtu (1509)

Sobota mroźna była. Las stał milczący i głuchy.
Na polach buszowały zziębnięte sarenki. Mały
danielek w milczeniu popatrywał z głębi lasu.
- Tak było.







środa, 18 lutego 2015

Historie polne (1508)
















Udano się z kurtuazyjną wizytą na pole. A tam się dzieje! A to koziołki
godnie się przechadzają, a to kwiczoły dzielnie się pasą, a to kot
rozbójnik - jak to u Monty Pytona - krwożerczo w trawie czai się.
- Pewnie na te kwiczoły i sarenki.





wtorek, 17 lutego 2015

4 mile za piec (1507)
















Byłem parę kilometrów od kaloryfera. Zmarzłem. Proszę mnie
nie tykać. Herbata lipowa (kwiatki własnoręcznie zrywane) smakuje.
- Miód od Pana Bronisława jest po prostu pyszny.





poniedziałek, 16 lutego 2015

Sceny z życia bażanta (1506)

Zawsze chciałem przyjrzeć się bażantowi! Zwykle wyglądało to tak,
że zobaczywszy ptaka to albo nie miałem przygotowanego aparatu,
albo kurak był poza zasięgiem obiektywu.

Tej drugiej sytuacji zwykle towarzyszyło kompromitujące ganianie za nim
gdy ten łaskawca pozirając oczkiem bladym uciekał przed mną na
piechotę pilnując utrzymywania bezpiecznego dystansu... .
- Ten grodzieński się przecież nie liczy bo hodowlany.

Teraz było nieco inaczej.

Pole - lasek - łąka - gospodarstwo - płot. A za płotem on! Nie wychodząc
z auta (bałem się go wystraszyć!) przez uchyloną szybę pstryk go raz
i drugi. A potem trzeci. Upewniwszy się, że minimum zdjęciowe dla niego
na karcie jest ruszyłem za nim ostrożnie... . No i wiadomo co on zrobił:
jak zwykle - oglądając się chytrze na boki - dał drapaka!

Nie bolało to tak mocno jak zwykle, bo coś mi przecież z niego zostało.
A co? To.










piątek, 13 lutego 2015

Anty - Walenty (1505)

No było się na błoniach w dzień pochmurny, niepogodny... .
















- Tak wiem! Wczoraj był "tłusty czwartek", dziś 13-tego piątek
a na dodatek jutro te całe nie_nasze "walentynki".

Okazać miłej osobie, że się ją kocha, lubi i szanuje trzeba każdego dnia!
Niepotrzebne mi jest do tego tandetne, kiczowate święto zawłaszczone
przez handlarzy na swój pożytek. I te upiorne lizaki z napisem "Kocham 
Cię" i koniecznie różowe serduszka i takimiż tasiemkami przewiązywane
prezenta.. .
- Łomatkooooo!
















A świętego Walentego cenię sobie bardzo i będąc przeciwnikiem
handlowych "walentynek" uszanuję świętego i obejdę je z moją
Walentynką po mojemu.

Na ten dzień odpuścimy sobie komputery, sierotki masowego przekazu,
nie dopuścimy do głosu telewizorni, zrobimy sobie dobre jedzenie,
pójdziemy na spacer, zagramy w chińczyka lub "Dobble". I będziemy mieli
dla siebie ten czas specjalny, ten czas odświętny. I zadbamy o siebie wzajemnie,
albowiem nie tylko Walentynka, ale i Walenty liczy się!

A tak w ogóle to warto wiedzieć, że tylko w tradycji anglosaskiej ten
lekarz z zawodu jest patronem zakochanych. U nas w Polsce z powodu
legend i zwyczajów ludowych  onże święty jest obrońcą przed ciężkimi
chorobami w tym  umysłowymi i epilepsją.

A chciałby kto jeszcze uroczyściej ten dzień obejść niech sobie pojedzie
do fary chełmińskiej gdzie stosowne relikwie znajdują się.




czwartek, 12 lutego 2015

Filipa Białeckiego przypadki (1504)














NALEŻY odnotować coraz częściej wyrażane objawy życzliwości
wobec Waszego pokornego sługi. Jednym z nich było odezwanie się
Pana V. Wskazał On na znalezienie w bezmiarach internetowych dwóch
zdjęć związanych z postacią mi nieobojętną jaką jest Filip Białecki
wspominany tu i ówdzie.













Dla mnie Filip Białecki jest ważny nie tylko w kontekście ściśle
rodzinnym. Był tym, który - jako wiceburmistrz - witał w Wąbrzeźnie
gen. Hallera. Jak wiadomo miasto to zostało przejęte przez "błękitne wojsko"
z generałem Prószyńskim na czele 20 stycznia 1920 roku.
- I to jest data pewna. 

Natomiast nie było pewności co do daty wizyty Hallera w mieście. (vide
ostatnie zdjęcie z drugiej notki). Udało się ustalić, że gen Haller jadąc na
zaślubiny z morzem (Puck) wcześniej (8 lutego 1920r.) wizytował Wąbrzeźno
sprawdzając jak postępuje przejmowania miasta przez władze polskie.

Nie wiem, kto był w tym czasie burmistrzem, faktem bezspornym jest
jednak to, że do tych symbolicznych uroczystości oddelegowano właśnie
radcę Białeckiego, który wspomnianą wice-funkcję naonczas piastował.

No i tu dochodzimy do anegdotki. Z tego co wiadomo Filip Białecki był
człowiekiem pochodzącym z dość zamożnej rodziny. Jak to było wtedy
we zwyczaju praktyczne nauki (kształcił się w zawodzie kupieckim) pobierał,
aż w samym Berlinie.

Przekaz rodzinny głosi, że prowadził tam nie tylko intensywne życie zawodowe
ale i towarzyskie. Pewnym jest, że obracał się wśród ludzi wpływowych.
Nawet komendant policji w Berlinie był jego (co najmniej) dobrym znajomym.

Nie uchroniło to jednak naszego bohatera od aresztowania. Do dziś nie zachowały
się szczegóły tego zdarzenia. Czy to panu komendantowi zabrakło czwartego do
brydża, czy też po prostu jego dobry znajomy nie odwiedzał go dostatecznie często
dość powiedzieć, że razu pewnego w eskorcie policji doprowadzono pana Filipa
na spotkanie towarzyskie.

Następne aresztowania w Rodzinie nie były już tak zabawne.
...ale to już opowieści na zupełnie inną okazję.

Wtedy świat był jeszcze w miarę normalny.To był także czas ulubionej przez pana
radcę kiełbasy z metra w towarzystwie grona wesołych przyjaciół i piołunówki.

Panie wtedy nosiły gorsety, a chadzało się do niemego kina gdzie grał taper. Zdjęcia
wyrabiało się w atelier na tle bogatym i specjalnie namalowanym. Tutaj akurat pan
fotograf (Grohamnn, Briesen, ShillerStrase) specjalnie nie popisał się profesjonalizmem:
widać bezwstydnie stelaż na którym rozpięte jest wspomniane tło.
...ale krzesło na którym
siedzi dziecię Edmund to onże fachowiec miał po pałacowemu: przepyszne!


środa, 11 lutego 2015

Zimowy spacer (1503)
















Wybrałem się z kolegą, bo kolega jest od tego
By w przyrodę na spacer z nim iść
I było nam miło, ale się skończyło
na zrobieniu paru dobrych min

Jakieś ptaszki tam były, coś po lesie skakało
..ale jakoś euforii nie przeżywam
Towarzysko nam było, ale i tak i tak
Na plenery wolę chadzać sam!

*   *   *

Tyle razy to mówiłem! Idziesz na plener w najprzedniejszym choćby
towarzystwie (tak było i tym razem!) to wrócisz bogatszy o miły,
pozytywny kontakt. Do tego to poczucie bezpieczeństwa. Ma ono
znaczenie, gdy ostępami leśnymi, gdy bezdrożamy brodzisz... .

Przepełniony uczuciem wdzięczności, że ktoś zechciał mi towarzyszyć
poświęcając swój cenny czas nie zapominam, że o zdjęciach z takiego
wydarzenia należy zapomnieć! O fotografiach z takiej wyprawy nawet
we śnie marzyć na próżno jest.
- Robienia zdjęć i życia towarzyskiego nie da się pogodzić żadną miarą.

Jakby komuś się chciało może nazwać pokazane ptaszki.










Podziel się