sobota, 14 maja 2022

Dzień 05: Osieczna - Jakubów: 69 km (2249)

Po mszy - tuż po 8-mej - ruszyłem odprowadzany przez księdza przeora.

I wtedy zaczęło się to co trwało od rana przez cały dzień: silny przeciwny wiatr, który chwilami w porywach osiągał prędkość i moc huraganu! Czasami bywało tak, że zatrzymywał starego rowerzystę stawiając jego rower w miejscu. Pojawiło się więc sporo wątpliwości co do sensu, co do kontynuacji, co do własnych sił na pokonanie choćby kawałka Drogi w takich warunkach. 

I wtedy przypomniało mi się, że dobrym sposobem jest robić przerwy co przystanek autobusowy. Schować się do wiaty, napić się wody, rozprostować kości, pomyśleć sobie o tym i o tamtym a potem znowu wzmocniony tą przerwą ruszać dalej. I to się okazał być sposób na przetrwanie tego dnia! I to był sposób na dojechanie do zaplanowanego i wymarzonego Jakubowa.

Po drodze były również ciężkie fragmenty drogi numer 12. W sporym ruchu, szybko mijały mnie wielkie samochody z przyczepami. Tego dnia miałem jednak szczęście: mimo wszystko czułem się tam lada jak bezpiecznie. Zanim jednak dotarłem do Jakubowa było jeszcze trochę odcinków bocznymi drogami i parę niezłych górek tuż przed samym celem.



Po dotarciu do plebanii okazało się że jest w remoncie. Później przypomniałem sobie z internetów, że w styczniu tego roku plebania spłonęła. Teraz już wiedziałem dlaczego tam są jakieś prace remontowe i żywego ducha brak.

Nie zastawszy więc nikogo - wybity ze sił - stanąłem na skrzyżowaniu i po prostu nie wiedziałem co robić. Na ulicy nie było ludzi, nic nie jechało a ja byłem zmordowany. Woda mi się skończyła, ale miałem jeszcze jedną bułkę w zapasie. Kurcze - pomyślałem sobie - no muszę znaleźć sobie jakiś nocleg. Po namyśle poszedłem w pierwszą uliczkę na chybił trafił i zobaczyłem że jest jakiś zakład pracy. Jeśli jest zakład pracy to może są tam pokoje pracownicze. Może tam znajdzie się miejsce i kawałek podłogi gdzie mógłbym po prostu położyć głowę. Rzeczywistość przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania: pani Bożena po zastrzeżeniach, że ma w tej chwili grupę 17 osób na degustacji zaprosiła mnie na nocleg!

Okazało się, że jest to spotkanie o charakterze biznesowym, wizyta koneserów wina, gdyż pani Bożena razem z synem prowadzi Winnicę. Po doprowadzeniu siebie do porządku (prysznic, pranie, przebranie) otrzymawszy zaproszenie trafiłem do  t o w a r z y s t w a . A tam prowadzono prelekcję na temat produkowanych win wzmacniając przekaz kolejnymi lampkami. Osobiście zależało mi na tym, żeby dopełnić grzeczności i po przedstawieniu się zamierzałem dyskretnie ulotnić się. ...ale się nie dało! Trafiłem na jedyne wolne siedzenie tuż obok Marty, nauczycielki jogi.

A w ogóle to zebrane towarzystwo okazało się na wysokim poziomie i wina spożywano w stosownych ilościach, tak aby do końca spotkania odczuwać urodę, smak, zapach i inne walory danego trunku. Tak więc - chcąc nie chcąc - wziąłem udział w prelekcji na temat produkowanego w Jakubowie wina i win w ogóle!

Pan Michał (gospodarz wydarzenia) swobodnie i z głęboką znajomością tematu (jak to mikrobiolog z doświadczeniem w zagranicznych winnicach) oszołomił mnie swoją wiedzą! Prowadził spotkanie z elokwencją człowieka dogłębnie znającego temat, mówiąc o sposobach produkowania wina, zaletach i różnicach między nimi. 

A wszystko to upływało w harmonijnej kolejności, podczas serwowania kolejnych gatunków wina z własnej winiarni. No i były białe, były czerwone był nawet koniak który zaprzyjaźniony ktoś stworzył na bazie lokalnych winogron. Ogólnie widać było, że zarówno p. Michał jak i p.Bożena korzystając z dobrodziejstw współczesnej wiedzy winiarskiej z wielkim szacunkiem odnoszą się do lokalnych tradycji winiarskich. 

Słuchałem wykładu jako profan ale... udało mi się ładnie wstrzelić w temat! Otóż na moją mimochodem rzuconą uwagę, że na winach to się znam raczej nie-nie-nie, ale jedno dawno spożyte Kindzmarauli zostało w mojej pamięci. Na tą uwagę zareagowano natychmiast i poprowadzono mnie do piwniczki, gdzie mogłem zobaczyć jak wielkie gliniane (?) amfory zakopane w ziemi czekają na sezon. Sprowadzone z Gruzji wypełnią się lokalnym winem robionym na sposób kraju skąd właśnie pochodzi wino! 

Gdy warszawska część grupy biesiadnej zasiedliła swój autobusu pozostali obstąpili mnie pytaniami i nuże mnie wywiadować. Kim ja? Po co? Jak? Dlaczego? Czemu tak a nie inaczej... . Dopytywaniom nie było końca i chcąc nie chcąc wystąpiłem w roli celebryty - pielgrzyma objaśniającego co to kredencjał, po co pieczątki, jaką trasą i tak dalej. Wobec tak wysokiego poziomu zainteresowania szerzyłem drobiazgowe informacje, będąc mocno przekonany o potrzebie promowania rowerowego pielgrzymowania do Santiago.

Z jednej strony to było miłe i czułem się ważny, ale czas płynął a ja zamiast odpoczywać w oparach podziwu siedziałem i mówiłem, mówiłem i mówiłem nie umiejąc się wyrwać z niezwykle przyjaznej atmosfery. Kiedy bractwo przeniosło się do winnicy skorzystałem z okazji i czmychnąłem do pokoju. Spałem jak suseł i nawet nie słyszałem jak wesołe towarzystwo późno w nocy wróciło na kwaterę.

W ogóle to było dla mnie kosmiczne wydarzenie, bo czułem się tak jakbym trafił do innej rzeczywistości! Wszystko tam dla mnie było nowe włączając w to i żywo zainteresowanych moim losem biesiadników. Jak już wspomniano dzięki zrządzeniu losu siedziałem obok Marty, która okazała się być osobą niezwykle kontaktową. 

Serdeczne zapraszanie mnie do Lubania - z uwagi na charakter imprezy w której braliśmy udział - przyjąłem ze zrozumieniem będąc w 100% przekonany, że nigdy tam nie trafię. Nawet argument Marty, że jej mąż jest pasjonatem doskonale znającym się na rowerach nie był wtedy w stanie zmienić mego przekonania.
- Zapominałem o tym, że to w winie jest prawda :-)

Warto jeszcze wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie tego spotkania. Nad całym przebiegiem spotkania dyskretnie czuwała p. Bożena serwując co raz to kolejne przystawki do podawanych win. Od niej też otrzymałem zaproszenie na jutrzejsze śniadanie z którego (jak przewidywałem) raczej nie skorzystam. Na pewno odbędzie się późno, a ja przecież muszę z rana, szybko muszę w Drogę ruszać! To nic, że jutro jest niedziela! (NIC?!) Będę przecież mógł poruszać się po lepszych trasach, które nie będą obciążone tak ciężkim transportem. Magia kilometrów działała!

A może jednak należałoby uwzględnić to, że minione trudy pokazując się mi w całej okazałości wskazują na to, że powinienem porządnie odpocząć?! W końcu dobrym pretekstem do tego jest właśnie niedziela. W tej dzikiej chęci przejechania od razu i jak najwięcej kilometrów jakoś umknęło mi najwazniejsze: PAMIĘTAJ ABYŚ DZIEŃ.... .  

Później analizując przyczyny dlaczego tak ciężko mi się jechało doszedłem do wniosku, że (oprócz braków kondycyjnych, górek, wiatru i piachów) był jeszcze jeden powód mojej mordęgi. Podczas dojazdu do Jakubowa - w drugiej połowie dnia - okazało się że siodełko zjechało na mocowaniu do samej podstawy i ta moja utrudniona ciężka jazda to też była sprawa fatalnego fittingu. Będę musiał obserwować temat i nie dopuścić już do takiej nieprawości.

Podziel się