środa, 20 lipca 2022

Dzień 16: Offenbach n. Menem - Bingen n. Renem 80 km (2272)

Pożegnanie gościnnej Misji Katolickiej w Offenbach. Było luksusowo i nowocześnie. Klimatyzacja chłodziła, było czym oddychać - odpoczęto znakomicie! Poranne śniadanie - jak się potem okazało - dało mi moc na cały dzień. Znaczy się na cały dzień m u s i a ł o mi wystarczyć.

Przejazd przez Frankfurt n. Menem to było przeżycie niepowtarzalne w swojej klasie.

Miasto imponowało w każdym calu swoją wielkością, infrastrukturą i wzmożonym ruchem.

Przelatujące nad głową co chwilę samoloty potęgowały jeszcze wspomniane wrażenia.

Kwintesencją była z łatwością dostrzeżona Wieża Babel. To nawiązanie do prac słynnego malarza Martena van Valckenborch, którego ta wieża była ulubionym motywem malarskim. Taki, swoisty hołd złożony holenderskiemu Mistrzowi, który w czasach prześladowania tutaj właśnie znalazł schronienie.


Imponująca była ścieżka rowerowa wznosząca się nad Renem. Obsypana wieloma nagrodami konstrukcja została specjalnie zaprojektowana dla pieszych i rowerzystów.

Skonstruowana jest tak, że zabezpiecza użytkowników przez ewentualnymi zagrożeniami płynącymi z bliskiego przeładowywania tankowców obsługujących port lotniczy we Frankfurcie n. Menem.

Po luksusach pobytu w Offenbach proza życia pielgrzyma wypełniła mi cały dzień. W Mainz okazało się, że w środy Polska Misja Katolicka jest nieczynna.

Doszedłem do tego już po godzinie straconej w upale na niby odpoczynek i dowiadywaniu jak się dzwoni z polskiego telefonu na niemieckie numery… . Czynność prosta, ale przy mózgu zmiękczonym upałem rzeczy proste wcale nie wydają się takimi być na jakie wyglądają.

A potem było odwiedzanie zamkniętych kościołów, szukanie nieobecnych proboszczów, stukanie do zamkniętych drzwi, rozpytywanie obojętnych lub niczego nie wiedzących ludzi.



40 stopni Celsjusza wyciskało ze mnie marne resztki sił jakimi jeszcze dysponowałem.

Schowanie się w tym tunelu było zbawieniem!

Chłodek, mleko i pół godziny przerwy przywróciły mi równowagę. Tym bardziej, że temperatura zaczęła opadać a przepedałowanych kilometrów powoli ale stale przybywało.


Most na Renie, doprowadził mnie na drugi brzeg. A tam czekał na mnie Mainz czyli Moguncja. Dla tych co mają słaby wzrok: 47,2 o C pokazywał termometr na rowerowym liczniku.

Katedra św. św. Marcina i Szczepana i w Moguncji (Mainz). Bogata historia i wspaniałości tam zgromadzone, starczyłyby na napisanie kilkuset książek, co zapewne już się stało.

Dla mnie dostępna była zaledwie migawka. I wspomnienie z Kroniki Rodzinnej, że moja Mama też kiedyś tu była. Tak jak i dla niej - tak samo i dla mnie - Mainz okazało się wyjątkowo niełaskawe.

Okazało się, że w środy tamtejsza Polska Misja Katolicka jest nieczynna. Doszedłem do tego już po godzinie straconej w upale na niby odpoczynek i dowiadywaniu jak się dzwoni z polskiego telefonu na niemieckie numery… . Czynność banalnie prosta, ale przy mózgu rozmiękczonym upałem rzeczy wcale nie wydają się być takimi prostymi na jakie wyglądają.

Potem byli jeszcze jacyś ludzie którzy usiłowali mi pomóc, ale wszystko to było bezskuteczne. Snując się po drodze trafiłem nawet do ośrodka buddyjskiego gdzie otrzymawszy buteleczkę wody dostałem i tam odmowną odpowiedź.

Tego akurat mogłem się spodziewać, ponieważ pulchny bożek siedzący przy schodach - niewątpliwie na mój widok specjalnie i natychmiast - zasłonił sobie oczy.

Ingelheim też okazało się niełaskawe dla mnie.

Nawet pieczątki do paszportu nie było skąd wziąć. Druga rzecz, że wtedy to już akurat chyba się specjalnie do tego zadania nie przykładałem!

Tuż przed Bingen kątem oka zaważyłem pojawiające się na poboczach drogi rozległe winnice.

Klasztor pw. św. Hildegardy w Bingen zaskoczył mnie kompletnie! Dotychczas z taką instytucją kojarzyłem sobie życzliwość dla pielgrzymów a tu ZONK!

Spodziewałem się tam - jeśli nie entuzjastycznego to chociaż - życzliwego przyjęcia mając w pamięci nasze klasztory franciszkańskie. Rzeczywistość wiedziała lepiej i zaskrzeczała w odpowiedzi: 85 ojro proszę!

Uprzejmi państwo którzy pomagali mi w negocjacjach z recepcją - nie mówiącą po angielsku - skłonni byli nawet dopłacić 35 ojro, ale 50 musiałbym zapłacić sam.
- Sorry for your generosity, but I'm the pilgrim - not a beggar!

Kiedy tak gorąco podziękowałem za udzieloną mi pomoc życzliwi mi ludzie właściwie zrozumieli, że nie mogłem przyjąć ich szczodrej oferty nawet gdyby chcieli sfinansować całość. Oburzony nie mogłem przecież wspierać biznesu uzasadnianego religijnie.
- Przywrócony do rzeczywistości mogłem ruszyć dalej.


Ostatnia para starszych państwa na rowerach wychodziła ze skóry żeby mi pomóc. Standardowa więc była na początku ich pomoc: wklepanie kolejnego skomplikowanego adresu na spodziewany nocleg.

Oni jednak w udzielaniu pomocy poszli dalej: wyszukiwali adresy i prowadzili negocjacje. Zaczynałem już być mocno skrępowany zabieraniem im czasu.
- W końcu około 21:30 padł ostateczny adres: Ośrodek CARITAS!

Docierałem tam wspinając się po kilkuset metrowym, stromym wzniesieniu. Burza za plecami pomrukiwała coraz bardziej szybko się przybliżając. Zmordowany do niemożliwości, z mroczkami w oczach dotarłem do Ośrodka wraz z pierwszymi kroplami deszczu.

Na mój widok uśmiechnięty od stóp do głów, pełen zrozumienia pan, poinformował mnie, że:
a) zdążyłem na ostatnią chwilę, bo za kwadrans Ośrodek byłby zamknięty na głucho do jutra
b) muszę zapłacić za ten jednoosobowy pokój natychmiast i to całe 1 euro! (Kilka razy się jeszcze dopytywałem czy aby się nie przesłyszałem.)
c) zanim wejdę do środka muszę przejść test na koronawirusa. Test przeszedłem pomyślnie!

Rower został ekspresowo schowany pod zamknięciem, bagaże wniesione do pokoju (z umywalką!). Jeszcze tylko wręczono mi "obiat" czyli talerz pełen kanapek i mogłem się zagospodarować. Na zakończenie zapewniono mnie, że nie ma problemu mogę zostać na dwa dni. Na odchodnym pan poprosił o noszenie maseczki na terenie Ośrodka.

WiFi od razu powoli, ale stale ruszyło do archiwizowania. Szybkie mycie (bez prania!), pochłonięcie kanapek, zapisanie notatki i o 24:00 mogłem już zacząć odpoczywać.

Ostatnią moją myślą było, że z uwagi na covid, zmęczenie oraz podeszły wiek (?!) czas kończyć mój drugi etap Camino. Po prostu: nie daję rady. Jak długo więc będzie jeszcze teraz trwała moja pielgrzymka? Czas pokaże. Według Mapy.cz z Bingen (gdzie jestem) do Trier czyli Trewiru jest 126,5 km. Google Maps mają inne zdanie: 141 km.

Uwaga: Nie chciałem wychodzić do łazienki na korytarzu więc umyłem się w umywalce. No nie wszystko, nie wszystko się umyć dało, bo umywalka była za wysoka dla mnie.

PS. Cokolwiek by nie powiedzieć o miejscu do którego trafiłem to wysoki mieli standard w tym niemieckim schronisku dla bezdomnych!

Brak komentarzy:

Podziel się