piątek, 27 lutego 2015

Mistrzem się bywa 1/2 (1515)






















Pan Józef zapalił się do tematu i z błyskiem w oczach opowiadał dalej.
Pracowałem wtedy w pewnej firmie doradczej na tamten moment usiłując
w imieniu władz lokalnych sprzedać pewien upadły zakład. To były dwie
spore hale i całkiem rozległy teren wokół. Moja rola w tym przedsięwzięciu
 była: robić dobre wrażenie posługując się językiem zbliżonym do 
angielskiego. No, za tłumacza tam robiłem. W zasadzie to byłem
skazany na tą rolę jako jedyna osoba w firmie lada jak władająca
lengłydżem
.
Do dziś nie mogę wyjść ze zdumnienia jak można było tak poważne zadanie
powierzyć człowiekowi, który miał aż takie małe doświadczenia w tak
poważnym przedsięwzięciu. A chodziło o sprzedaż zagranicznej firmie
upadłych zakładów drukarskich.
To był ten czas szybkich przemian, nie tylko społecznych ale i technologicznych.
Do niedawna dobrze prosperująca drukarnia naraz z hukiem zawaliła się.
Okazało się że kluczowa dla drukowania maszyna o nazwie linoptyp (wielkość
prawie domku jednorodzinnego) z dnia na dzień stała się pożałowania godnym
zabytkiem, który naraz zyskał wartość złomu, którym ze względu na wysokie
koszty nie było sensu się posługiwać.
Zamiast skomplikowanego ciągu produkcyjnego, jakichś tam maszyn
drukarskich,  zamiast szeregu kaszt z czcionkami naraz wystarczyło tylko
niewielkie urządzenie mieszczące się na biurku!
Wyobraźcie sobie tragedię ludzi którzy tam pracowali. Z niedowierzaniem
musieli przyglądać się temu jak małe pudło - mieszczące się na biurku! - zastępuje
ich całą firmę. Zecerzy, drukarze, linotypiści i kto tam jeszcze w ciągu jednej chwili
okazali się zbędni! Niepotrzebne też okazały się obszerne hale i skomplikowane
mechanicznie maszyny. I tak naprawdę to z tego wszystkiego najbardziej cenny
okazał się być sam teren na którym stał ten zakład.
Maszyn planowano pozbyć się po cenie złomu, hale przewidywano do
natychmiastowego zburzenia, pozostało się tylko upewnić, że nic szkodliwego
nie znajduje się w ziemi. Na tym terenie egzotyczny dla nas zagraniczny inwestor
zamierzał pobudować fabrykę nakrętek. No wiecie, to coś co jest na tubce od
pasty do zębów.
A musisz wiedzieć, że w tamtym czasie ta firma posiadała 70% udział w produkcji
tychże nakrętek na świecie. Nie nie pomyliłem się! Do nich należał światowy
rynek tego drobiazgu, a przecież to była tylko część ich mocy produkcyjnych... .
I zamierzali ją jeszcze zwiększyć! Właśnie budując w Polsce kolejną fabrykę.
No i ten upadły zakład nasz skromny zespół firmowy usiłował im opchnąć... .
I ja - cały dumny -  też byłem w tym zespole!

Pan Józef świecił i błyszczał na przemian. Na wspomnienie dawnych czasów
gdy jeszcze był ważny (teraz gdy sie zestarzał był stróżem na budowie)
wyprostował się i głos mu pewnym się stał gdy kontyynuował swą opowieść.
A musisz drogi przyjacielu wiedzieć, że bardzo mi ta praca odpowiadała. Jako
typowy przedstawiciel planktonu korporacyjnego tylko od czasu do czasu miałem
okazję się wykazać, a ta rola była dla mnie wprost wymarzona! I więc było tak,
że razem ze syndykiem (i czasami jeszcze z jakimś specjalistą na dodatek)
stawialiśmy ofiarnie czoła trzy lub czteroosobowemu zespołowi potencjalnego
kupca.
A tak przy okazji warto jeszcze nieco więcej wiedzieć co to była za firma.
Z tym, że powiedzieć o nich tylko, że "bogata" to tak jakby nic nie powiedzieć.
Jej nazwy nie będę ujawniał - chociaż 10 lat już minęło od tamtego wydarzenia
i teraz już nie obowiązuje mnie klauzula tajności. Powiedzmy że nazywała się C.plc.
Ten dodatek *.plc to coś jakby nasza spółka akcyjna, znaczy się byli notowani
na giełdzie. I to pewnie na nie jednej!
Nie ma potrzeby zresztą ujawniać pełnej nazwy tej firmy. Ta nazwa ogółowi
czytelników i tak by nic nie powiedziała, bo oni działali głównie w branży bi-tu-bi
czyli bizness to business a po naszemu firma - firmie. Dość powiedzieć, że
była to korporacja o zasięgu globalnym, niewiarygodnie (chyba nie tylko
według naszych kryteriów)
majętna.
Dobrze obrazuje to informacja jakiej udzielił mi syndyk na ich temat. Otóż
pan Kazimierz (powiedzmy, że tak miał na imię ów wysokiej rangi urzędnik) 
przedstawiając ich rzekł był mi tak: oni są tak obrzydliwie bogaci, że jeśli chcieliby
zdywersyfikować swój portfel posiadanych akcji o na ten przykład taką firemkę
jak Coca-Colę to by ich na to było w zupełności stać!
- No, gdyby widzieli w tym swój biznes.
A na dodatek gdyby stwierdzili, że to im za mało to po południu ten wydatek by
uzupełnili o zakup Pepsi - Coli. Tak wielka była C.plc! Firma która miała kupić
upadłą drukarnię.
No więc co jakiś czas nasza delegacja spotykała się z wysoko postawionymi
przedstawicielami kupca. I było tak, że jeden z nich na rozmowy przylatywał
z Nowego Jorku, drugi z centrali w Londynie, trzeci z Berlina (gdzie firma 
budowała swoją kolejną fabrykę) a czwarty z jakichś niewiarygodnych Indii
czy innego równie odległego Marakeszu.
No to sobie proszę wyobrazić! Jest fabryka do sprzedania, jest syndyk który
pilnuje spraw prawnych no i do tego wasz przedstawiciel przejęty swoją rolą.
Współpraca widziana moim okiem szła sprawnie mimo pewnych trudności
językowych na początku. Na szczęście stosunkowo szybko udało się opanować
słownictwo branżowe i żadne sjuydż nie były mi już straszne.
Jeśli do tego dodać pełen profesjonalizm ze strony kupca to nic innego jak
tylko negocjować pilnując naszych interesów. Moje ubogie doświadczenie
w tłumaczeniu symultanicznym rekompensowane było niewyobrażalną wprost
uprzejmością kontrahentów. Oni - chcąc być dobrze rozumianymi - widząc
zapewne moją niewprawność starali się mówić językiem prostym, zrozumiałym
i konkretnym. Jeśli było coś bardziej skomplikowanego to dostarczali nam to
z odpowiednim wyprzedzeniem i na piśmie. Trzeba przyznać że ludzie z C.plc
bardzo dbali o dobrą i jednoznaczną atmosferę rozmów.
Zwykle dzień pracy wyglądał następująco. Tuż po skompletowaniu zespołów
wyjeżdżano na miejsce i tam pracując dopytywani byliśmy o szczegóły coraz
lepiej rysującego się kontraktu. Po kilku godzinach intensywnego machania
rękami nasz dzień roboczy kończył się obiadkiem biznesowym.
To ostatnie było wymogiem naszego kontrahenta, który uparł się płacić za
wszystko ku - co tu dużo gadać - naszej radości. Tak więc to my starannie
wybieraliśmy miejsce restauracyjne, zgodnie z zaleceniem o najwyższym
poziomie oferty, serwisu i dyskrecji a nasz biznesowy partner za każdym
pobytem (coś z pięć było tych spotkań) ochoczo za spożyte przez obie
delegacje jedzenie i picie (sic!) płacił.
Tak więc zgodnie z zaleceniem wybrana została kameralna salka w stylowym
pałacyku na uboczu miasta. Wszystko było na najwyższym poziomie i nawet
mieliśmy osobnego kelnera na czas wydarzenia. Onże specjalista pilnie śledził,
aby gościom niczego nie zabrakło i aby żadna świeczka w stylowych kandelabrach
osadzona nie śmiała zgasnąć.
Ten akurat dzień nieco było inny od wszystkich. Do dotychczasowej grupy
negocjacyjnej ze strony kupca dołączył Szef Wszystkich Szefów. Wyobraźcie to
sobie: przedostatnie spotkanie przed sprzedażą zakładów, a tu pojawia się Sam On.
Rzecz absolutnie niewiarygodna, my pod wrażeniem a ludzie z C.plc spięci do
granic. Pan Szef za to na profesjonalnie kontrolowanym luzie. No i ten luz postępował
w miarę jak pojawiały się kolejne dania i napoje. Warto wiedzieć, że serwowana
była tylko delikatna kuchnia polska. Jak to przy takich okazjach zdarza pod koniec
spotkania sprawy zawodowe zostały zarzucone i zaczęły odchodzić
w bilateralnych rozmowach coraz lżejsze temata.
I naraz ni z tego ni z owego - przeważnie dotychczas godnie milczący - Szef
Wszystkich Szefów coraz częściej zaczynał łaskawie tylko do mnie odzywać się.
A trzeba wiedzieć, że kiedy On zabierał głos to wszyscy (szczególnie ci z C.plc)
natychmiast milkli spijając każde słowo z jego wszechmocnych ust.
No chyba się jakoś mu spodobał kontakt ze mną! Dość powiedzieć, że co raz
to bardziej odchodząc od spraw zawodowych zaczął podpytywać mnie o życie
w Polsce, a w Toruniu w szczególności.
Sądząc z pytań o naszym kraju Sam On wiedział bardzo mało. Jego wiedza oparta
była na dosyć prostych stereotypach. Robiąc teraz za ambasadora kultury polskiej
i torunioznawcę błyszczałem więc świeżo wtedy zdobytą wiedzą na (dopiero co 
skończonym)  kursie przewodnickim. Czarowałem więc biesiadników i Szefa
Wszystkich Szefów opowieściami o naszym niezwykłym mieście... .

No i tym sposobem okazało się, że pod koniec biesiady tenże Wszechmocny
skierował tylko do mnie dosyć szczególne a mocno prywatne pytanie:
  • Jak to jest z tą waszą katolicką religią? Jak to jest, że tylko ci
    pastuszkowie, tylko oni maluczcy ta waszą Matkę Boską, tylko oni
    Ją widzą... ? - Jak to jest, że tylko im ona się objawia?!
W tym momencie powiało mrozem i było tak jakby wszyscy w jednej chwili
znaleźli się na Syberii.

c.d.n.


Podziel się