wtorek, 30 kwietnia 2013

Gastarbajter 1/2 (1214)

© Autor — Leonid Kaganow, 2010 - http://lleo.me

















Zacisnęłam powieki. Bywają takie dni kiedy nie chce się żyć. Ząb bolał nie do wytrzymania. Ból przenikał
całą dolną szczękę, rozpalonym gwoździem dziurawił język i falami rozpływał się po całym wnętrzu głowy,
jakby ktoś dosłownie mózg oblewał wrzątkiem prosto z czajnika. Roztwór sody był tak samo bez smaku
jak i bez pożytku. A dlaczego soda? Kto powiedział, że ona pomaga? Mama powiedziała.

Za każdym razem, gdy wlewałam sobie wstrętny roztwór do buzi czułam jakby mi kto igłę w ząb wtykał.
I kto to wymyślił, że nazywa się go zębem mądrości? A w czym tu mądrość? Splunąwszy odstawiłam
szklankę na skraj umywalki i wytarłam usta ręcznikiem. Sama jestem winna. Trzeba było pilnować zębów,
trzeba było chodzić do stomatologa, żeby ten pogmerał w nich po kolei swoim zagiętym haczykiem i
decydował, co trzeba wiercić... . Trzeba było, trzeba było, trzeba było... . A co jeśli ja już z dzieciństwa
bardziej boję się dentystów niż bólu zęba?

To wszystko będę miała jutro od samego rana – krótka posępna kolejka, metaliczny grzechot instrumentów
w blaszanej nerce - od którego aż serce zamiera - złowieszcze małe słońce przebijające się przez zaciśnięte
powieki, aż na samo dno duszy... . A potem już tylko profesjonalnie i bez pauz:
   - Mario, przygotuj dwie dawki jakiejś-tam-kainy. BUZI NIE ZAMYKAMY!"

Później pojawia się długaśna igła, która wbija się z opornym chrzęstem w takie tajemnicze i czułe miejsce,
które ty sama za nic byś nie śmiała dotknąć nawet łyżeczką... . Panicznie pokręciłam głową odpędzając od
siebie ten straszny widok, a ząb w odpowiedzi na to ożył i jęknął z bólu, tak jakby żywy nerw właśnie
owijał się na wiertle bormaszyny... . Przekleństwo, dlaczego ja? Dlaczego to mi? Dlaczego ktoś inny nie
może za mnie pójść do dentysty?!

I wtedy to po raz pierwszy usłyszałam ten głos. GŁOS. Był cichy i jakiś taki... potulny. Miał dziwny akcent.
Jakim był ten Jego głos? Na pewno męski. Na pewno, bo nie mogłam o nim powiedzieć nic konkretnego.
Taki dosyć zwykły był ten głos, jak normalnego przechodnia. Tylko dlaczego odezwal się od razu i
dokładnie w mojej głowie?

   – Czy pani mnie słyszy? - powtórzył Głos. - Czy pani mnie słyszy?
   – Słyszę, - odpowiedziałam ze zdziwieniem.
   – Dziękuję! - Głos się ucieszył, tak jakby nie miał nadziei na odpowiedź. - Pani może mi także 
     odpowiadać myślami,
- dodał.
   – A pan to kto? - Postarałam się wypowiedzieć myślową frazę wyraźnie.
   – Ja... - Głos z lekka się zmieszał, tak jakby dobierając odpowiednie słowa. - Jestem pani przyjacielem.
   – A czy ja pana znam?
   – Nie, no co pani! - zapewnił Głos. - Mi, no mogę powiedzieć, że mi panią... zarekomendowano.
     Mam dla pani propozycję: czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, abym to ja zamiast pani
     poszedł do dentysty?

   – Co? - oniemiałam.
   – Wszystko zaraz objaśnię! - Głos spieszył się, jakby obawiał się, że jakimś sposobem przerwę naszą
     rozmowę. Chociaż to sprawa oczywista, że ani trzasnąć drzwiami ani rzucić słuchawki nie mogłam.
     Panią boli ząb i on będzie bolał przez całą noc, a rano trzeba pojechać do dentysty, a potem 
     przez cały dzień chodzić z bolącym dziąsłem i sparaliżowaną szczęką. Po co to pani? Proszę mi 
     pozwolić, ja przeżyję to za panią. W pani ciele.
   – A ja gdzie będę? 
   – A pani to będzie jakby spać, - pospiesznie zapewnił Głos. - Proszę się nie obawiać, ja mam 
     wielofunkcyjność. Wszystko będę robić za panią, dokładnie tak jak pani to zwykle robi. 
   I krzyczeć u stomatologa też?
   – Odpowiednio do sytuacji.
   – I chlipać tak, żeby aż łzy leciały?
   – Niedużo, tak aby było widać. Wiem jakby pani się zachowywała, ponieważ będę się posługiwać 
     pani pamięcią. A po obudzeniu, wszystko będzie pani pamiętać. Jeśli się moja praca spodoba, 
     to być może zaprosi mnie pani znowu?
   – Coś mi się wydaje, że tak zaczyna się wariować, - zamamrotałam na głos.
   – Dlatego proszę się zgodzić! - nielogicznie, ale pewnie potwierdził Głos. - Przecież nic pani nie straci.
   – Dobrze, - powiedziałam.

Na wszelki wypadek uszczypnęłam siebie w rękę, aby coś tam sprawdzić. Wiedziałam, że jest taki sposób,
ale co za jego pomocą się określa to już nie pamiętałam. To miało chyba być sprawdzenie "wariuję, czy 
śnię" albo chodziło tylko o proste przywołanie się do rzeczywistości. Paznokcie wbiłam sobie w rękę aż
zabolało, ale nie udało mi się sprawdzić tego czegoś. 

   – Dziękuję! - Głos się uradował. - No to w takim razie przystępuję do... .

    Ostatnie co usłyszałam to było stukanie do łazienkowych drzwi i warczący głos mamy: 

       – Ania! Ty tam się pluskasz czy gadasz przez telefon?

      * * *

      Kiedy się obudziłam było rano. Leżałam w łóżku, słońce biło przez tiulowe zasłony, na nocnej szafce
      wibrowała komórka potrząsając żyjącym w niej budzikiem. A może to komórka żyła w budziku? Tego nie
      pojąć. "Wielofunkcyjność" – przypomniało mi się słowo i w ślad za tym w pamięci pojawiła się wczorajsza
      – a teraz już przedwczorajsza rozmowa, a potem wydarzenia całego wczorajszego dnia.

      To było zadziwiające uczucie – kopać się we własnych wspomnieniach, które nie są twoje. To prawie tak
      jakby oglądać film ze sobą w roli głównej. Miniony dzień leżał przed moim wewnętrznym spojrzeniem
      i mogłam go przewijać jak film tam i z powrotem, naciskając pauzę, oglądając zatrzymane kadry. Dzień był
      spędzony jak należy, chociaż ja sama go nie przeżyłam.
      Pamięć nie wszystko zachowała: dosyć mętnie pamiętam jak czekałam na autobus, jak jechałam do domu.
      Za to dobrze pamiętam jak przed wejściem do domu zaszłam do nowiutkiego butiku i długo a ze znawstwem
      przymierzałam piękne rękawiczki. Ale nie kupiłam postanowiwszy to zrobić kiedy już wrócę do siebie.
      A szkoda, rękawiczki były naprawdę niezłe, mogą wykupić. Niemniej jednak mój nieznajomy przyjaciel
      wtedy nie chciał brać na siebie aż takiej odpowiedzialności.

      Słabo zapamiętałam też czas spędzony u dentysty – a to za sprawą nieznanego przyjaciela, który postarał
      się traumę wymazać z pamięci lub też mi samej nie bardzo chciało się to wszystko pamiętać. Za to doskonale
      wspominam sympatycznego chłopaka z kolejki przed gabinetem. Dość szybko się poznaliśmy żywo rozmawiając,
      po to by na końcu wymienić się telefonami. Mówiłam o tym jak strasznie boję się stomatologów, a on ze
      śmiechem mi się przyznał, że też się ich boi od samego dzieciństwa, no ale co zrobić?

      Nazywał się Andrzej, z wykształcenia historyk sztuki, pracujący jako operator rzutnika w kinoteatrze.
      Końcówkę dnia także pamiętam doskonale – normalnie rozmawiałam z mamą spokojnie reagując na jej zaczepki,
      patrzyłam w telewizor, trochę esemesowałam sobie z Edkiem. Zapiski znalazłam w komórce – normalne ironiczne
      wiadomości, bardzo w moim stylu. Tylko ten kto był w moim ciele żadnych uczuć do Edka nie odczuwał i dlatego
      nasze pisanie wyszło całkiem dobrze. 

         – Jesteś dzisiaj w formie! - Napisał mi Edek.
        Potem równo o ósmej zadzwoniłam do kierownika informując go, że ząb wyleczony i jutro - jak zawsze -
        będę w księgowości. Do licha, nawet dokładnie nastawiłam budzik na siódmą trzydzieści, a odzież ułożyłam
        w stosik! Wspomniawszy o budziku wyskoczyłam z pościeli – na przeglądaniu wspomnień zeszła mi więcej
        jak godzina. Przeklinając siebie za zwlekanie energicznie pokręciłam się po pokoju i już wkrótce zanurzyłam
        się całkiem w zwykłą prozę życia.

        Tylko niejasnym było, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszę ten Głos w mojej głowie, czy będę miała okazję mu
        podziękować. Co mogę w tym celu zrobić? Zapuścić sobie jeszcze jeden ząb mądrości? Odpowiedzi na te
        pytania przyszły już za dwa miesiące.

        * * *

        Andrzej chciał mnie odprowadzić, ale odmówiłam. I niepotrzebnie. Tego typa zobaczyłam po skręceniu na
        bulwar. Od razu mi się nie spodobał. Brudny mężczyzna siedział na ławeczce, na kolanach miał czapkę. Biła
        od niego jakaś wstrętna aura. Wkrótce zauważyłam, że idzie za mną i przyspieszyłam kroku. Od razu
        usłyszałam za sobą tupot i ochrypłe dyszenie. Rzuciłam się do ucieczki, ale gdzie uciekniesz na szpilkach
        o drugiej w nocy na bezludnym bulwarze? Prawie bezludnym, jakiś chłopak z plecakiem przeszedł obok
        nas, tak starannie odwracając się, jakby oddał siebie komuś na pożycie, a jego gastarbajter nie śmiał
        ryzykować fizycznym ciałem właściciela. Jakaś kobieta szwendająca się po krzakach pijanym głosem
        zawrzeszczała z końca alei:     

           - Biegają, biegają, sami nie wiedzą za czym biegają... .

          Plugawy typ był wściekły i milczący. Kiedy szpilka podwinęła mi się i upadłam na asfalt, boleśnie schwycił
          mnie za ramiona i powlókł w krzaki. Kiedy zakrzyczałam jedną ręką zasłonił mi usta, a drugą zaczął dusić.
          Niezbyt mocne to było, ale w tamtym momencie zdawało mi się, że mnie zadusi na śmierć. Kontynuowałam
          walkę opierając się, ale palce na moim gardle zaciskały się mocniej i mocniej... . 

             - Pozwoli mi pani? - naraz wyraźnie usłyszałam Głos w mojej głowie.
            * * *

            Obudziwszy się rano w w swoim łóżku zrozumiałam, że jestem żywa i od razu zaszłam do pamięci, aby
            popatrzeć jak to się tam skończyło. A skończyło się nad wyraz łatwo: przestałam się bronić, zwiotczałam
            i maniak przestał dusić i oswobodził gardło. Przez pewien czas się wahał i gmerał to przy swoim to przy
            moim ubraniu i nie wiadomo było czego chce, ograbić czy jeszcze co gorszego. Przeszło jeszcze parę
            męczących minut i na alejce pojawił się milicyjny samochód, leniwie - z szybkością pieszego - przetaczając
            się po kocich łbach. Parszywiec natychmiast znikł i więcej się już nie pojawił. Samochód przejechał wzdłuż
            krzaków i oddalił się niczego nie zauważając.

            Dalej w pamięci wszystko zachowałam z zadziwiającą ostrością: jak doszłam do domu, jak sprawdziłam

            siebie w lustrze i nawet jak przytrzymywałam sobie na szyi ściereczkę zamoczoną w chłodnej wodzie, żeby
            nie zostało żadnych śladów. Potem – starając się jej nie rozbudzić - po cichu weszłam do pokoju 
            mamy, skąd z apteczki nakapałam sobie do szklanki walidolu czy waleriany i poszłam spać. Zadziwiający
            spokój! Wszystko to błyskawicznie przeleciało w pamięci a już w chwilę potem usłyszałam Głos – ciągle
            jeszcze był ze mną:

               – Proszę wybaczyć – zaczął uprzejmie. - Postanowiłem pożegnać się i podziękować za szybką 
                 decyzję. Wydało mi się, że wczoraj było pani dość nieprzyjemnie żyć, stąd i była moja interwencja.
               Dziękuję! - podziękowałam w myślach jak najbardziej wyraźnie. - Wczoraj zostałam przez pana po
                 prostu uratowana! Proszę mi powiedzieć, jak ja mam się odwdzięczyć?!
               No nie, za co odwdzięczenie? - zdziwił się Głos. - Dziękuję, za to że miałem okazję przeżyć za
                 panią jeszcze jeden wspaniały wieczór.
               – No ja bym go nie nazwała wspaniałym, - mrocznie zaprotestowałam.
               – Każdy moment w życiu jest piękny, - nieco smutnie odpowiedział mi Głos.- Przynajmniej dla nas. 
                 Widzi pani, tam gdzie ja mieszkam życia praktycznie nie ma.
               – A gdzie pan mieszka? - zachłannie się spytałam.
               – Obawiam się, że nie objaśnię tego dokładnie, - westchnął Głos. - Dla pani będzie łatwiej jeśli uzna 
                 mnie za istotę z innej planety, z innego świata, innego czasu. To oczywiście jest tylko częściowa 
                 prawda i niech wystarczy dopóki w waszym języku nie ma na to lepszych określeń.
               – A czy ja mogę pana uważać za swojego Anioła Stróża? - zapytałam.
               – Oczywiście! - potwierdził skwapliwie. - ...ale i to nie jest dokładnie tak. - Nie mogę przecież panią 
                 przed czymś ochronić, jestem tylko gotowy przeżyć za panią te momenty które dla niej są niemiłe. 
                 W pani języku lepiej nazwać by mnie gastarbeiterem.
               – No, ale jaki z pana gastarbaiter? Przecież nie dostaje pan pieniędzy za swoją pracę.
               – Otrzymuję możliwość przeżycia za was maleńkiego kawałeczka pani życia. Proszę mi wierzyć, 
                 że to dla mnie znaczy bardzo wiele. Tam gdzie istnieję nie ma czegoś podobnego do życia. Tam 
                 u nas z życiem jest dosyć kiepsko. I to co dla pani jest nieprzyjemnym dniem, to dla nas jest po 
                 prostu szczęściem. Bo w gruncie rzeczy, co to takiego ból zęba czy miejski lump?
               – ...ale to są rzeczy obrzydliwe!
               – Dla nas, - uprzejmie powtórzył Głos – nawet takie dni – to szczodry prezent. Jesteśmy gotowi żyć 
                 za naszego gospodarza w te wszystkie męczące, nieprzyjemne, pełne smutku i bólu dni, te 
                wszystkie których sam nie chce przeżyć.

            Zamyśliłam się.
               – A dużo was jest?
               – Tak, - westchnął. - niestety. Jest nas dużo, bardzo dużo i dla wszystkich życia nie starcza. Byłaby 
                 pani przerażona widząc w jakich żyjemy warunkach. W pani języku tego nawet życiem nie można 
                 by nazwać. No, ale w końcu wypadło na mnie, że mogę się panią opiekować. To było dosyć 
                 skomplikowane, aby dobić się swego na to prawa, przyszło mi coś tam poświęcić, a potem jak 
                 przestałem w kolejce całą wieczność, gdy już prawie straciłem nadzieję – tutaj w Jego głosie
                 pojawiła się nutka dumy, ale się zmieszał i szybko dokończył:
               – Jeśli ja pani się nie podobam, jeśli pani się wydaje, że nie jestem szczery, że w złej wierze 
                 przeżyłem za panią jakiś dzień w każdej chwili można mnie wygnać! I wtedy przyjdzie kto inny na 
                 moje miejsce. Dlatego ja bardzo chcę, aby pani była zadowolona ze mnie.
               A w innych ludziach też są... gastarbajterzy? - domyślnie się zapytałam.
               – Tak, - odpowiedział. - W większości otaczających panią ludzi mieszkają gastarbajterzy. Są tacy 
                 którzy żyją całymi tygodniami, miesiącami, a nawet i latami. Bo zdarza się, że siedzi człowiek 
                 w więzieniu, zdaje mu się, że ma dużo do odsiadki... .
               – Dziwne, że nigdy o tym nie słyszałam... - zamamrotałam na głos.
               - Tylko kto miałby o tym opowiadać? - zdziwił się Głos. - A jeśli powie, no to przecież wiadomo, że 
                 to jest prosta droga do psychiatryka. A tam nudno i nieprzyjemnie... . Dla ludzi – oczywiście. 
                 Stąd też od jego stałych mieszkańców dostajemy sporo próśb o zastępstwo.
               Ach, tak! Coś tam słyszałam o ludziach, którzy mówią coś o głosie we wnętrzu ich głowy! – 
                 przypomniałam sobie, i dotarła do mnie jeszcze inna myśl: - A proszę mi powiedzieć, po czym można 
                 jakoś rozpoznać człowieka; czy to on jest środku czy to tylko jego gastarbajter? 

            Głos coś długo nie odpowiadał, widocznie się zamyślił.

               Dokładnie tego nie mogę określić, - w końcu odpowiedział. - Gastarbajter zawsze stara się 
                 postępować tak jak jego gospodarz by zwykle postąpił. Tak więc kiedy w środku jest gastarbajter
                 człowiek wygląda całkiem normalnie, bardzo codziennie, nawet aż za bardzo. Jest jednak pewien 
                 objaw: gastarbajter nigdy nie zrobi gwałtownego ruchu, niczego zasadniczo w życiu gospodarza 
                 nie zmieni i nie podejmie żadnych istotnych kroków. Tak więc kiedy stanie przed jakimś ważnym 
                 dylematem zawsze poprosi o czas na przemyślenie, – do momentu przyjścia gospodarza. Wiadomo, 
                 że jeśli się pomyli – to sama Anno, pani to rozumie – gospodarz się rozłości i go wygoni raz na 
                 zawsze... .
               Proszę mi powiedzieć, - ożywiłam się. - A jak można pana wezwać?
               Och, - pospiesznie odpowiedział, - tak starałem się nie narzucać, że całkiem zapomniałem aby
                 omówić tą ważną kwestię! W każdej chwili można mnie wezwać! Proszę wymyślić jakieś kodowe
                 słowo do wypowiedzenia w myślach. Albo można skrzyżować palce.
               Będę wzywała pana tak... . - Podniosłam lewą dłoń i zacisnęłam ją w kułak palcami obejmując kciuk,
                 tak jak to robiłam w dzieciństwie gdy chciałam "wziąć się w garść"... .
               Bardzo pani dziękuję! - odpowiedział Głos. - Oczywiście proszę mnie wzywać, ucieszę się z tego.
                 Do widzenia.


            I zamilkł. Chwilę jeszcze posiedziałam dumając – na duszy było mi lekko i spokojnie. Zapomniane dziecięce
            szczęście, którego tak w dzieciństwie się nie ceni: dobrze jest wiedzieć, że w każdej chwili można je
            przywołać, że pomoc nadejdzie... . Podniosłam lewą dłoń i zacisnęłam kciuk w pięści.

               – Witam ponownie! - Usłyszałam Głos.
               –
            Chciałam tylko jeszcze raz podziękować, - odpowiedziałam. - A ja nawet nie znam pańskiego 
                 imienia... .
               My nie mamy imion, - objaśnił Głos – Proszę mnie nazywać Anna, tak samo jak pani.
               Dziękuję Anno, - odpowiedziałam. - Bardzo dziękuję. A w podzięce, czy zechciałby pan za mnie 
                 pożyć parę dni?

            c.d.n.

            Podziel się