poniedziałek, 7 listopada 2016

Londyn - 4,5/07 - Z wizytą u królowej (1706)
















Podjechaliśmy autobusem a Jej Królewska Mość zobaczywszy
nas już z daleka pomachała nam z okna swojego pałacu błękitną
chusteczką.
















I wszystko było jak być powinno: godz. 17:01, bisquity na stole,
zapalone świece i przyciszone szepty królewskiej służby.
















Trzeba przyznać, że się postawiła! Podobno takie bankiety wyprawia
się tylko podczas przyjmowania listów uwierzytelniających od nowego
ambasadora.






















Warto dodać, że nie każdemu z nich taki splendor przysługuje
jaki zaoferowała nam Elżbieta II. Ponoć tak wykwintne dania
i cały ten ceremoniał oferowany jest tylko nowym ambasadorom
tylko najważniejszych państw jak: USA, Niemcy i Francja,
nie wspominając o Burundi, Burkina Faso czy Włoszech.
















Tacy Holendrzy czy inni Belgowie mogą tylko pomarzyć  o tych
tłumach które nas witały!






















Poddani Jej Królewskiej Mości (mocium panie, mocium panie!)
wiwatowali na naszą cześć, a my łaskawie kiwaliśmy im głowami
na znak, że doceniamy, że widzimy, że umiarkowanie - ale jednak
cieszymy się z gorącego przyjęcia.
















Ci faceci w niedźwiedzich czapach ze sztucznego misia (zasługa
obrońców zwierząt!) szczególnie gorliwie wypełniali swoje
muzyczne obowiązki niby to nie zerkając w naszą stronę.
















Całość zmiany warty trwała dosyć długo, ale kto był cierpliwy
to doczekał tego momentu, że wszystkie wycieczki z Polski
(a tłum się głównie z nich składał!) dawno już sobie poszły
na zakupy do "Harods'a".

















Cała ta operetka trwała i trwała, pogoda była piękna więc łaskawie
doczekaliśmy do chwalebnego końca tej ceremonialnej zmiany wart.




























W końcu umilkł tupot i głos surm, przestały błyszczeć kołpaki
i mogliśmy dumnie pomaszerować na odpoczynek do Królewskich
Ogrodów.






















Nie będę cyganił, że Królowa nas odprowadziła do samej bramy
pałacowej. Tego dnia czuła się nieco znużona imponującym,
aczkolwiek przydługim ceremoniałem, który odbywał się i w naszej
przytomności.  






















Do Ogrodów trafiliśmy sami.

















Na odwiedzanie bajkowych pałaców nie mieliśmy ani ochoty ani
czasu! No ile można się szwendać po tych marmurach i gapić się
na szlachetnie urodzonych i jeszcze żywych czy (zobrazowanych)
dawnych a czcigodnych zmarłych?!
















Tak, Królewskie Ogrody też nam się spodobały!


















Ulżyło nam gdy pokrzyczeliśmy sobie bezkarnie w Zakątku
Mówców informując zdumione rzesze tubylców co naprawdę
myślimy o umiłowaniu arystokracji przez lud angielski, walijski,
szkocki i pozostały... .

















Dalej już tylko musieliśmy skupiać się na dziwnie ładnej przyrodzie.
















Prawie, że czułem się obrażony, bo to od naszej przyrody tak
trudno niekiedy pobrać na matrycę (np. czaple) a tutaj - wraz
z pozostałą egzotyką
- różnorodne ptactwo - w tym pelikany i marabuty
- łaziło sobie swobodnie, niczym kury domowe.























Zadziwieni berniklami kanadyjskimi - prawie, że przyzwyczajeni
do odmienności kulturowych -
leniwie kontynuowaliśmy nasz
spacer.
















A tak przy okazji: plotka głosi, że większość Hindusów
w GB pochodzi głównie z regionu Goa, czyli tego, który  stanął
po stronie wyspiarzy wtedy gdy Mahatma Ghandi... .
- Wiem coś na ten temat: mieszkało się przez wiele miesięcy
w mieście Swindown Town.

















Na widok piosenkarki ogrodowej pomyślałem o pani mgr Hannie
Bukowskiej
- najlepszej w Toruniu i okolicach Pani od Angielskiego.
To pod Jej życzliwym i profesjonalnym okiem - zupełnie niedawno
- zajmowaliśmy się tłumaczeniem na polski tego utworu Billa Withersa... .

Śpiewającej panience utwór wychodził średnio, ale głos miała nieźle
postawiony i była zaangażowana więc o rozwój jej kariery się nie
martwiłem.Także samo jak i o drugą połowę dnia, podczas którego... .
- Jutro, jutro o tym opowiem.
...i pokażę!


Brak komentarzy:

Podziel się