Strony

niedziela, 14 kwietnia 2013

Bajka niemożliwa 1/2 (1198)
















MÓJ PRZYJACIEL ANIOŁ

Siedziałem na krześle a telewizor bełkotał nieprzytomnie. Nic do mnie nie docierało. Wreszcie obraz
lada jak wykrystalizował się. I zobaczyłem Go wyraźnie. Bardzo wyraźnie, ale nie na ekranie a obok
mnie. Właściwie to siedział naprzeciw. Zmrużone oczy, noga na nogę (jakie zabłocone buty!),
skrzydła odstawione do kąta.

Patrząc na mnie badawczo Anzelm zaciągnął się łapczywie papierosem i dmuchnął mi prosto w twarz.
To jest świństwo – pomyślałem - wie przecież że od 13 lat nie palę i nawet odrobina dymu tytoniowego
mi szkodzi. Rozkasłałem się na całego nie mogąc uspokoić organizmu zszokowanego nagłym zatruciem.
Anzelm przyglądał mi się uważnie.

- Wiem co pomyślałeś o mnie! - Warknął. - Ten dym to nic w porównaniu z tym co sam wyprawiasz,
jak czas marnujesz, szkodząc sobie jeszcze gorzej, jeszcze gorzej, jeszcze gorzej.
- Echo dudniło
jakby pokój naraz zamienił się w ogromną pieczarę z rozległymi korytarzami... .

Słuchałem go z wytrzeszczonymi oczami, załzawiony, panicznie próbując złapać oddech. A zza kłębów
dymu dochodziło:


- Sam sobie szkodzisz o wiele bardziej! A ten dym jest Twój! A co?! Myślałeś, że jak rzuciłeś palenie 
to już nigdy więcej ono do ciebie nie wróci? Oddaję tylko co twoje. I jeśli czujesz się z tym źle to 
miej pretensje tylko do siebie, do siebie, do siebie... . Znowu zadudniło mrozem ścinając mi mózg 
kolejnymi falami.

- Tyle razy skakałeś mi po głowie, tyle razy mnie nie słuchałeś to teraz masz za swoje... .

Nie miałem nawet siły się odezwać. Chwiejnie, podpierając się o stół powstałem z krzesła i omijając
Anzelma także wzrokiem dowlokłem się do łóżka. Natychmiast padłem na nie jak nieżywy.
- I od razu zasnąłem.

(...)
Obudziłem się czując, że ktoś jest obok. I rzeczywiście: On siedział na swoim miejscu uważnie mi się
przypatrując. Mój przyjaciel wyglądał tym razem nieco inaczej. Długie jasne kędziory spływały mu na
ramiona, biała szata staranie ukrywała szczegóły i patrząc na całą postać trudno byłoby zgadnąć: młoda
dziewczyna to jest czy raczej piękny młodzian?
- Więc co to chciałeś mi obiecać? ...bo jakoś nie dosłyszałem. - Pytanie zdało mi się retoryczne więc
   nie potrudziłem się nawet by otworzyć usta. A On ciągnął dalej:
- ...no bo jeśli nie masz żadnego pomysłu to mogę ci podpowiedzieć, nawet Plan Poprawy mogę
   ci napisać. Niestety jednak, nie będzie to twój Życiowy Plan. A powinien być! ...bo inaczej to
   bąkniesz znowu coś pod nosem i ponownie wypchasz byle czym aż do następnego spotkania.
   Teraz ten numer nie przejdzie: umowę sporządzimy na piśmie! I podpiszesz ją jak się należy.
    Własną krwią.
- Drogi Anzelmie, ale czy ty nie jest wbrew regułom, żeby anioł... . - Żachnąłem się i wyszło mi jakbym
  to spontanicznie powiedział. - No przecież chyba nie będziesz żądał ode mnie daniny krwi?!

- A kto powiedział, że nie nie mogę? - zaperzył się Anzelm. - Mogę, mogę! Jak zechcę to i litr
  z ciebie utoczę, abyś tylko zaczął ... . Abyś tylko napisał. - zakończył stanowczo i niespodziewanie
  jakbym to głównie ja wiedział dokładnie co on ma na myśli.

No cóż miał rację: wiedziałem.

*   *   *

Coś plumneło w komputerze oznajmiając, że przyszedł e-mail. Kiedy przeczytałem te parę linijek
już wiedziałem, że łatwo nie będzie. Wypchanie się starym wicem, zwyczajowa zmiana tematu, czy
też dumne go pominięcie nie wchodziło tym razem w rachubę... .

Zatem kiedy można będzie przeczytać pierwsze rozdziały? (…).
No i co ja na to mam odpisać!? Faktycznie – od tamtej rozmowy – po głowie błądzi mi niezdrowa myśl,
aby coś dłuższego... . Myślę, że "napisanie książki" nawet w moim przypadku może być możliwe.
(He! He! Od razu poznać, że nie jestem na chodzie!)

A tak na spokojnie... . Domyślam się, że jak do każdego zadania tak i tutaj trzeba wyraźnego
impulsu, aby proces został zainicjowany. Potem temperatura musi zacząć się wytwarzać, coś tam musi
się tlić coraz bardziej, no i w końcu pojawia się ten upragniony grzyb, błysk i grzmot... . I wtedy to już
leje na całego.

I jak do każdej pracy fizycznej kondycję trzeba mieć. ...bo kiedy zdrowe ciało to i raźny w nim duch.
A ja tej kondycji nie mam. Chyba nie mam. Czasami nie mam. Teraz mi jej brak. ...ale może jutro!?
Wiem, wiem: przyczyną wszystkich klęsk są tylko trzy magiczne słowa: „Zrobię to jutro!”.

Czas jednak musi być właściwy! A teraz mamy pełnię księżyca, włosem gęstym się pokrywam,
więc niechaj mnie Zosia o wiersze nie prosi... . Nawet o ich odczytanie, bo przecież taki jak ja
wiersza już nie napisze. Minął już czas gonienia za słóweczkami. Proza więc ino, proza mi została... .

No i najważniejsze: trzeba by się skupić tylko na pisaniu. Wszystko inne musiałbym odłożyć.
A to przecież niemożliwe! No chyba, żeby się dało to jakoś pogodzić. Musiałbym się pracowitszym
bardziej stać, więcej myśleć, mniej jeść i spać. Dyscyplinę sobie narzucić jak zbroję przeciwko
pokusom bezmyślnego lenistwa, wbrew odrętwiałemu zaleganiu z pilotem w ręku... .

No i warsztat trzeba by zdobyć! Te wszystkie młotki do języka, majsle do składni i odpowiednie
śrubsztaki do rytmów. A tu jeszcze umieć trzeba jak się te – no te – dialogi pisze, jak intrygę buduje.
Trzeba przecież wiedzieć jak się te wspaniałe opisy tworzy, takie mrożące z zachwytu krew w
aortach idących prosto do serca i mózgu... . Tak aby przykuć czytelnika do ekranu, by stracił z oczu
wszystko pochłonięty przedstawianym światem.

No i trzeba mieć o czym pisać! A gdzie ja byłem - co widziałem? Na czym się znam? Jakimi
klawiszami to Obserwatorów tumanić mam i przestraszać? Uroki i czary na nich rzucać ręcznie
czym trzeba!? Jedyna rzecz na której się lada jak rozeznaję to moje własne życie. Chociaż według
relacji najmilszego mi otoczenia i tak sobie z tym kiepsko radzę... .
- I w końcu, czy wynik mojego w ten sposób istnienia może być dla innych ciekawy!?

A jak długa miałaby być ta książka na zamówienie? Jeśli przyjąć, że trzy strony na A-4 w jeden
dzień to norma (Nie jestem Hemingwayem, któremu wystarczało 500 słów!), a sama książka nie
może być zbyt cienka to widać, że jakieś 250 stron powinna mieć. Wychodzi więc, że to są prawie
trzy miesiące ciurkiem przepisane. Jeśli odliczyć dni przymusowo nieczynne (niedziela, zdarzenia
nadzwyczajne typu choroba, wizyta krewnego, dół czarny czy przygotowanie do Świąt)
, to napisanie
takiej książki zajmie kwartał... .

A tu wszystko rozprasza i jeszcze na dodatek dzieciaki wariują!
I spokoju od nich nie ma.
O! Znowu zaczęły!

- Jeśli natychmiast jeden z drugą nie wlezie od razu do łóżka to... to... . - zatkało mnie - to będzie
cisza na dobranoc!


Na takie dictum jakby na chwilę harmider zelżał, ale tylko dlatego, że Piotrek podał Marcysi swoją
nogę do powąchania, aby – moment potem – sprawiedliwie za swój niecny czyn oberwać
poduszką... . .

Mimo groźnego wezwania dzieciarnia nadal tuptała bosymi stópkami, skakała po łóżkach jak
szalona nie zwracając na mnie uwagi. Smoki były w siódmym niebie! Wiedzieli, że nie mogę im nic
zabronić. Była sobota: czas wieczornego wariowania i opowiadania dłuższej bajki. Cały tydzień
przecież na to czekały!

Trzymając się ścisłe ustalonego rytuału usiadłem na podłodze pomiędzy ich tapczanikami i
zacząłem coś tam cichutko mamrotać do siebie. Jak za dotknięciem zaczarowanej różdżki, prawie
natychmiast się uspokoiły. No i zaczęło się właściwe marudzenie.

- Ale pamiętaj tato, że dzisiaj to ma być zupełnie inna bajka! Nieznana całkowicie i nowa zupełnie.
Absolutnie. I o czytaniu „Panny Ludwiki” zapomnij proszę. Nie chcemy tego słyszeć!


Akurat ten wiersz przez swoją muzyczność, przez piękne akcentowanie bardzo mi się podobał. Po
latach zorientowałem się, że dzieci nasze z całego serca tego wiersza nienawidziły... . Może
powinienem był przeczytać go kilkadziesiąt razy mniej!?

Stanęło więc na tym, że bajka ma być fabrycznie nowa, a o żadnym cyganieniu z przenicowanymi
księżniczkami mowy być nie może! Wysoki dziecięcy trybunał dawał jednak pewne ulgi. W
ostatecznym rozrachunku mogłem pokombinować coś z „Bajką o Czerwonym Marmurku” lub „O
siedmiu ufoludkach i ślicznotce Marcysi”.
.. . Rzadko jednak kiedy korzystałem z tej dyspensy, bo
rozświetlone oczy dzieciaków pięknie naganiały mnie na tematy zda się nieco ambitniejsze.

Zresztą nawet gdybym próbował iść na skróty to i tak by mi się nie udało! Ocyganić w drobnych
sprawach (ale tylko na chwilę!) można prawie wszystkich, ale nie te małe potwory!
- No i tym razem trzeba było się porządnie sprężyć.

- Skoro już mam opowiadać tą zupełnie nową bajkę to sami musicie mi podpowiedzieć o czym ona
ma być!
- Jak zwykle w tym punkcie byłem nieugięty niczym stal wysokowęglowa dostarczana na
budowę schronu atomowego. - Proszę bardzo: podpowiadajcie!

No i zaczęło się przekrzykiwanie.
– Dzisiaj niech będzie to bajka niemożliwa!
– Tak, tak, ma być taka... niespodziewana, fantastyczna i koniecznie niezwykła!
– I żeby była o prawdziwym życiu!
– ...chociaż jak będzie w niej trochę fantastyki to nie zaszkodzi!
- No to w końcu o czym ta bajka ma być?
– Yyyyyy...! Niech będzie o..., o..., o ziarnku piasku! O ziarnku piasku nie da się opowiedzieć
bajki!
Hm! Mówicie, że nie da się...!?
- A więc proszę bardzo!


c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz