Strony

piątek, 14 czerwca 2013

Oddział specjalny 1/2 (1259)



Praca jak praca. Nic specjalnego. A to, że jestem komandosem na nikim wrażenia już nie robi. W końcu
robota jak każda inna, tyle, że moja jest bardziej mokra. - Nawet bardzo mokra. I wcale nie chodzi o to,
że na całym prawie Terytorium Dzikich - gdzie zwykle mam służbę - jest las deszczowy. Tak naprawdę 
jednak to ta robota jest nudna, chociaż rzeczywiście czasami niebezpieczna. Ale tylko czasami.

Nudno miało być i podczas ostatniej służby, ale tak się nie stało. Opowiem jak to było naprawdę! To co
napisali dwa tygodnie temu w gazetach to jest jedna wielka lipa. Napisali o nas, że dzięki bohaterskiemu
wysiłkowi załogi Fortu Rzecznego... . Dziennikarz opisał wszystko ze szczegółami. Dokładnie opisał  j a k
bohatersko odparliśmy atak Dzikich. Nawet było o walce wręcz!
– Śmiechu warte! To ja tam byłem, ja to widziałem, no to ja lepiej wiem!

Pamiętam, że dzień był jak co dzień. Po dwóch tygodniach od założenia Fortu w zakolu rzeki nie było
specjalnie nic ciekawego do roboty. Ot służba wartownicza 24 / 24 za solidnym ogrodzeniem.
A ogrodzenie rzeczywiście solidne. Czujniki elektroniczne rozstawione i zamaskowane. Całość
skalibrowana i przetestowana tak, że mucha nie siada. Przy takich zabezpieczeniach żaden mały
zwierzak (i duży też!) już nie będzie stawiał na nogi całej załogi Fortu... .

Komando obsługi na założenie obozu potrzebuje zwykle cztery godziny. Po trzech dniach rozbudowywania
umocnień mamy już z obozu zrobiony fort. Naukowcy zasiedlają poszczególne kontenery przez następne
dwa dni. Po tygodniu od wbicia pierwszego palika w ziemię wszystko jest już na swoim miejscu. Większość
z tego montowana jest automatycznie.

Zaczyna się od rozstawienia kontenerów mieszkalnych. Tak naprawdę to ta robota nic nas nie obchodzi.
Robi się zawsze sama. Z chwilą kiedy helikopter postawi Catepila na ziemi (to taki moduł mieszkalny,
albo magazynowy na gąsienicach)
, maszyna wybiera sobie dogodny punkt, sama wysuwa sobie coś
tam, okopuje się i sama się zabezpiecza... .

My tylko maskujemy i ręcznie hasłujemy wstęp, żeby nie było kłopotów z rozpoznaniem swoich... . Ot,
przyłożyć rękę gdzie trzeba i po wszystkim. Po to właśnie mamy te specjalne rękawiczki z odsłanianymi
opuszkami palców. Zapach osobisty, próbki głosu i obraz z tęczówki oka pobierane są równolegle... .

Ustawienie wieżyczek obserwacyjnych sprawia nam niekiedy trochę kłopotu. Trzeba też czasami nieźle
się namachać, żeby zrobić przejście w bujnej roślinności na ustawienie płotu i zasieków... . Z uwagi na
grząski grunt spychacze nie zawsze sobie dobrze radzą w dżungli, więc było i tak - nie raz i nie dwa
- że
ogrodzenia stawialiśmy ręcznie... . Cholera by wzięła taką robotę!

Jak nie wierzysz to popatrz na zdjęcia południowego ogrodzenia. Drugi pierścień zapór postawiony jest
solidnie, ale już na pierwszy rzut oka widać, że maszyna tak krzywo by ich nie postawiła... . Wieżyczki
i płot mają samoczynne pazury mocujące się wolnoobrotowymi wiertłami do podłoża i są na teleskopach,
ale wiesz jak to jest z tą techniką! W końcu okazuje się, że i tak musisz liczyć na siebie! ...ale wylanie
betonu na podstawę skutkuje! Zwykle na pięć tygodni wystarcza, żeby pod nią nie wyrosła żadna
nowa trawka. Dobre i to!

Kiedyś komando sierżanta Brenta – mimo, że to jest standardowa procedura – nie sprawdziło
dokładnie przed postawieniem wieżyc struktury gruntu. Później okazało się, że pod wierzchnią warstwą
iłu była lita skała! ...No i potem przez cały czas istnienia tego obozu – przy byle wiaterku – bujało jak
na morzu! Wieżyczka ziemi się słabo trzymała i tyle!

No więc teraz uważamy przy instalowaniu tych wieżyczek i wiemy, że czasami nic nam poczciwej łopaty
nie zastąpi. Tak samo jak lornetki i własnych oczu. Technika, techniką, ale człowiek jest niezbędny!
Chociażby po to, żeby szczegółów dopilnować! No właśnie.

Z nudów często kierowałem lornetę na rzekę. Tam zawsze coś się działo. Czasem można było zobaczyć
dzikie stada płynące wpław. To nawet nieźle wygląda jak bok przy boku płyną czarno-pręgowane antylopy
Uru-e (widziałeś je kiedyś przy wodopoju?!) i Pasterzaki!

Na lądzie Uru-e są zwinne i smukłe, a w wodzie im jeszcze przybywa wdzięku! Pływają jak delfiny. Za
sobą pozostawiają zwykle tylko delikatny  ślad rozsuwanej prawie bezszelestnie wody. Kiedyś na patrolu
widziałem jak Uru-e wychodzą z rzeki. Żadnego parskania, tylko miękki szelest opadających kropel
wody i cichy stukot stawianych kroków... . I oszałamiający zapach piżma... .

Pasterzaki pływają z wdziękiem lokomotywy parowej i składają się głównie z paszczy. Zęby mają tak
ostre jak piła łańcuchowa i tak mocne jak stalowe szczęki 4-tonowego, samobieżnego podnośnika
hydraulicznego... . Ważą zresztą prawie tyle samo.

Naprawdę można się też zachwycić widząc zielonkawo połyskujące srebrne ostrogi na grzbietach wołów
nilowych (co za nazwa!) Tych to widać z daleka! Rytmicznie kotłują wodę za sobą, gwałtownie falując
w rytm odrzucanych płetwami potężnych strumieni wody! Prują po rzece jak nasze kanonierki podczas
desantu... .

Tak, tak! Od czasu do czasu mamy ładne widoki, ale nam nie płacą za ich oglądanie! Mamy pilnować
bezpieczeństwa Fortu. Taka jest nasza rola. Dlatego musimy być czujni. Dlatego musimy wykorzystywać
tą całą technikę.

A sprzętu mamy sporo. Dużo jest tych przestarzałych, standardowych różności; te wszystkie noktowizory,
celowniki i naprowadzacze, wizjery na hełmy, kamizele kuloodporne, buty minerskie... . O broni osobistej
nic nie powiem. Dlaczego? - ...bo nie!

Ten cały techniczny chłam to często są bajery, ale często też te zabawki ratują komuś tyłek.  Ostatnio
dodali nam parę gadżetów. Opowiem jednak tylko o dwóch. No i właśnie o tym będzie za chwilę... .
No więc, piąta rano jak byłem już na stanowisku. Warta nie należała do ciekawych. Jakieś mgiełki,
słońce wstawało niechętnie i powoli. Kiedy już się w końcu pokazało, ptaki zaczęły wrzeszczeć na całego
i wyglądało na to, że będzie tak jak zwykle przez cały dzień. Aż do zmroku. Jak to w dżungli. Jak to na
Terytorium Dzikich... . - Parno, gwarno i nudno.

No więc stałem na tej cholernej wieżycy i patrzyłem przez lornety nożycowe na dżunglę. ...ale co tam
można zobaczyć? Nic tylko, las i las. Drzewa ociekające wilgocią z porannych mgiełek. Dobrze, że
chociaż zdjąłem hełm! W końcu to jest organoleptyczna warta, no nie?! Nie tylko mogę zdjąć osłonę
hełmofonu, ale nawet muszę! W końcu przecież moim zadaniem jest wyłapać to wszystko czego nie
zarejestrują maszyny. ...ale one i tak wszystko widzą! No, prawie wszystko.

Tak więc dzień był duszny i parny jak zwykle. Ci co siedzieli w kontenerach mieszkalnych mieli
klimatyzację, ale tutaj? Wiatr był taki jakby motyl bąki puszczał. Od dżungli grzało zgniłą, mokrą wilgocią.
Pot chorobliwie zalewał czoło... . I muszki, muszki, muszki... .

Po obozie nikt się nie snuł. Kto mógł to spał, a kto miał zajęcie to i tak go nie było widać.

Nagle poprzez szum rzeki i zwykły gwar lasu usłyszałem dźwięk. To nie było normalne zawodzenie
wyjców, wrzask papug czy kumkanie błotnych żab razem wzięte... . To był nowy cieniutki, cieniutki
głosik... . Bardzo melodyjny. Lekko wibrujący. Zaśpiewał ten głos cichutko i wysoko... . Przez chwilkę
było tak jakby ktoś na organach o poranku zagrał... . Na coraz większych organach. Słów w tym nie
było, ale melodia, melodia w tym tak słodka i rzewna była, że płakać się zachciało i marzyć... .

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz